Najnowsze wpisy

Quo vadis Canalu?


Zaciekle walczyli o prawa do polskiej Ekstraklasy. Tak zaciekle, że choć wygrali, to triumf ten może odbić im się poważną czkawką. Po pierwsze Canal+ był zbyt słaby, żeby w pojedynkę rozstrzygnąć przetarg na swoją korzyść i musiał posiłkować się Eurosportem, który, owszem wyłożył część kasy, ale i zagwarantował sobie prawo do pokazania w sezonie 72 meczów na wyłączność. Po drugie, nc+ lokując majątek w polskie kluby, całkowicie wyprztykało się z kasy, kosztem czego straciło trzy z pięciu najlepszych europejskich lig. Już wcześniej wiadomo było, że Ligue 1 i Serie A podkupiło Eleven Sport, teraz okazuje się, że ta sama stacja podebrała też konkurencji La Ligę. I Canal został właściwie z niczym. Bo ma polską Ekstraklasę, angielską Premier League oraz na wyłączność Ligę Mistrzów i Ligę Europy. Dla abonenta, który co miesiąc ceduje konkretną (wcale niemałą) kwotę za możliwość oglądania piłki na najwyższym poziomie to ciut mało. Nawet jeśli Champions League jest na wyłączność… A może być jeszcze gorzej. Za rok nc+ wygasa umowa na ligę angielską, wiadomo już, że zęby ostrzą sobie na nią i Eleven (za którym stoi potężny beIN Sport), i Eurosport z kapitałem Discovery, coraz mocniej rozpychający się na rynku sportowych transmisji. Canal+ może popłynąć. I wcale nie jest to czarnowidztwo, ale bardzo prawdopodobny scenariusz. Wyobraźcie sobie, że za rok ludzie Smokowskiego tracą ligę angielską. Co im pozostanie? Ekstraklasa i europejskie puchary. Do tego golf, żeglarstwo, żużlowa Ekstraliga i żużlowe Grand Prix, które prestiżem przegrywa już z paroma innymi cyklami w czarnym sporcie. Oczywiście kanał sportowy platformy nc+ nie zniknie, bo zawsze znajdą się jakieś zawody, którymi można zapchać ramówkę – nakupi się mityngów w lekkiej atletyce, zapasów, łucznictwa, ligę niemiecką w siatkówce i program będzie hulał. I pięć ramówek będzie można nim zapchać. Tylko czy ilość będzie szła w parze z jakością?…

Na dłuższą metę Canal jest skazany na porażkę, a La Liga to tylko preludium przed całkowitą utratą najważniejszych  piłkarskich praw. Jestem w 100% pewien, że za rok kanał straci też prawa do ligi angielskiej, a LM i LE pokazuje u siebie po raz ostatni. Jeśli Katarczycy (beIN Sport) na poważnie wkroczą do akcji, zakoszą dla siebie wszystkie najatrakcyjniejsze kąski. Tak robią w całej Europie, takie same kroki poczynią u nas. W USA całkowicie zmonopolizowali rynek piłkarskich transmisji, na Bliskim i Środkowym Wschodzie też już właściwie nie mają konkurencji, teraz coraz szerszą ławą uderzają na Stary Kontynent. I koszą rywali jak im się żywnie podoba. Dla polskiego Canalu nie ma ratunku, skoro w swoim mateczniku utracił – kosztem Katarczyków, rzecz jasna – własną ligę francuską. Sport kocha pieniądze, a najbardziej kocha tych, którzy pieniędzy mają dużo. I chętnie wydają je na prawa. A beIN Sport z kosztami specjalnie się nie liczy, dla nich rzucenie na stół pięciu czy dwudziestu pięciu milionów dolarów nie robi wielkiej różnicy. To tak jakbym ja miał wydać na dodatkowy abonament obejmujący wszystkie piłkarskie transmisje złotówkę albo trzy złote… Przy zachowaniu odpowiednich proporcji, mniej więcej na takich warunkach toczy się gra.

Canal+ Sport solidnie dostał obuchem, teraz walczy jednak o to, żeby cała platforma nc+ nie straciła tysięcy klientów. Jedynym ratunkiem na status quo jest przyjęcie w swoje szeregi obu kanałów Eleven. A sprawa łatwa nie będzie, bo wiadomo, że teraz to nie nc+ dyktuje ceny, bo i nie ma ku temu właściwie żadnych argumentów. W sumie sprawa jest stosunkowo prosta – Eleven proponuje cenę za jedno gniazdko, a Canal musi na nią przystać. Jeśli się nie zgodzi, nie będzie miał u siebie trzech czołowych europejskich lig, a ludzie gremialnie zaczną składać wypowiedzenia, bo cóż im po samej lidze polskiej i angielskiej. Rachunek ekonomiczny musi się zgadzać, na Sobieskiego muszą więc wyliczyć sobie, czy lepiej konkretnie zapłacić Eleven, czy lepiej stracić dziesiątki tysięcy abonentów? Przez całe lata nc+ nie zmagało się z takim problemem. No ale jako to mówi przysłowie, po siedmiu latach tłustych, zawsze przychodzą te chude…

WAG’S: Melissa Satta


Ma 29 lat, włoskie korzenie, choć urodziła się i wychowała w Bostonie. We wczesnym dzieciństwie zamieszkiwała na Sardynii, ostatecznie zdecydowała się jednak na powrót na łono Wielkiego Brata. W Stanach jest cenioną prezenterką telewizyjną i ekspertką zajmującą się sportem. Tańczyła, parała się modelingiem, miała sesje fotograficzne w Maximie i Sports Illustrated, a związana była choćby z Christianem Vierim i Johnem Carewem. Zresztą, jej bardziej medialnych i tych pomniejszych romansów nie zliczyłby chyba i sam Terlikowski. Obecnie sypia z Kevinem-Prince’em Boatengiem, którym ma syna – Maddoksa Prince’a. Przed Wami Melissa Satta! 

Młode strzelby Premier League


Młodzi Anglicy są w cenie. Przynajmniej jeśli chodzi o piłkarzy. Zobaczcie takiego Raheema Sterlinga, młokos parę razy kopnął prosto piłkę, dla Liverpoolu nie zagrał w lidze nawet stu meczów, nie strzelił w nich choćby dwudziestu bramek, a już zaśpiewał sobie pensję wynoszącą 100 tysięcy funtów tygodniowo. The Reds, wiedząc, że mają do czynienia z diamentem, podąsali się, pogrozili paluszkiem, ale przystali na jego warunki. Wtedy do akcji wkroczył jednak Manchester City, Obywatele niemal podwoili Sterlingowi tygodniówkę, nie dziwi więc, że młodzian wartko przeprowadził się na Etihad, a The Citizens przelali na konto Liverpoolu 49 milionów funtów! Ładna sumka, nie ma co. O jeszcze wyższej mówi się w perspektywie Harry’ego Kane’a, kolejnego młodziana z Wysp, którego w swoich szeregach chętnie widzieliby włodarze najsilniejszych europejskich klubów. W ostatnich miesiącach jego talent eksplodował, w ubiegłym sezonie w 51 meczach dla Tottenhamu zdobył łącznie 31 goli, dwie trzecie z nich strzelając w Premier League. Zdążył zadebiutować w kadrze, a jakże, strzelając w niej pierwszego gola. Takie przykłady rozpalają Anglików, którzy wierzą, że po latach posuchy w końcu doczekają się dorosłej reprezentacji zdolnej wspiąć się na szczyt. Czy mają ku temu przesłanki? I tak, i… nie. Nie, bo nieopierzone podlotki często nie potrafią przeobrazić się w dojrzałych, ukształtowanych piłkarzy. Tak, bo jednak część z tych młokosów zrobi kariery. A robić ma kto – zobaczcie, kto w nadchodzącym sezonie może być wschodzącą gwiazdą w Premier League i pójść w ślady choćby Harry’ego Kane’a. W zestawieniu jest kilku Anglików, znalazło się też jednak miejsce dla zawodników innych nacji, którzy już w tym roku mogą rozbijać się łokciami po Premier League.

Rolando Aarons (Newcastle, 19 lat)
W ubiegłym sezonie wystąpił w barwach Srok tylko w czterech meczach. Prezentował się w nich jednak wybornie. W ciągu 128 minut, jakie przebywał na murawie zaliczył dwanaście udanych dryblingów – żaden inny piłkarz Newcastle nie mógł pochwalić się równie dobrą średnią, niewielu zresztą w całej lidze zbliżyło się do tego wyniku. Steve McClaren ufa mu ponoć i wierzy, że w nadchodzących rozgrywkach Aarons może być jednym z motorów napędowych drużyny – jest szybki, znakomity technicznie, ponadto może wnieść do drużyny cząstkę fantazji i improwizacji, której na St. James Park nie widziano od dawna. Urodzony w stolicy Jamajki, Kingston, regularnie gra ostatnio w kadrze Anglii U-20. W ubiegłym sezonie zagrał też w dwóch meczach League Cup i strzelił w nich jedną bramkę.

Izzy Brown (Chelsea, 18 lat)
Szalenie uzdolniony wychowanek West Bromwich Albion, który na Stamford Bridge terminuje od dwóch sezonów. W tym czasie dwukrotnie wywalczył z Chelsea FA Youth Cup i był ważną częścią zespołu, który zdobył Barclays Under 21 Premier League i UEFA Youth League. Z reprezentacją wywalczył ponadto mistrzostwo Starego Kontynentu w kategorii siedemnastolatków. W maju zdążył już zadebiutować w pierwszej drużynie Chelsea. Na ten sezon The Blues postanowili wypożyczyć go do swojej fili w Arnhem. Nikt nie zagwarantuje jednak, że za kilka tygodni Mourinho nie wezwie 18-latka z powrotem do Londynu.

Ruben Loftus-Cheek (Chelsea, 19 lat)
Wraz z pierwszym zespołem przygotowuje się do nowego sezonu. Przebywał z nim na tournée, podczas którego został mocno… skrytykowany przez Jose Mourinho. Na kogo jednak The Special One nie wylał w swoim klubie wiadra pomyj? Portugalczyk lubi ponarzekać, ceni sobie jednak Loftusa-Cheeka, a ten w nadchodzącym sezonie na pewno dostanie – zapewne kosztem Johna Obi Mikela – kilkanaście minut do zaprezentowania swoich nieszablonowych umiejętności. Rosły, liczący 191 centymetrów piłkarz, ma za sobą już trzy oficjalne mecze w barwach The Blues, a o tym, że jego kariera rozwija się harmonijnie świadczą powołania do juniorskich reprezentacji Dumnych Synów Albionu. W kadrach od U-16 do U-21 rozegrał już blisko trzydzieści meczów.

Andreas Pereira (Manchester United, 19 lat)
Urodzony w Belgii Brazylijczyk trafił doskonale, znalazł się pod skrzydłami Louisa van Gaala, który słynie z tego, że młodych selekcjonuje jak nikt inny i z uporem maniaka daje im szanse debiutu w dorosłej piłce. Pereira właśnie od Holendra otrzymał glejt na grę w pierwszym składzie Czerwonych Diabłów, a debitu dostąpił w marcowym meczu przeciwko Tottenhamowi. 19-latek urodził się w Belgii i od 15- aż do 17-latków reprezentował ten kraj na arenie międzynarodowej. Ostatnio podążył jednak śladem przodków i zdecydował się na grę w barwach Brazylii. Dla Canarinhos U-20 uzbierał już zresztą osiem oficjalnych występów. Pereira to szybko operujący piłką, kreatywny pomocnik, który może występować praktycznie we wszystkich sektorach boiska, w których drużyna konstruuje akcje ofensywne. Van Gaal i cały Manchester może wkrótce mieć z niego dużo pożytku.

Diego Poyet (West Ham United, 20 lat)
20-latek, ale w tym gronie właściwe już wyjadacz. Na szerokie wody wypłynął w sezonie 2013/14 w Charltonie, kiedy to zagrał w dwudziestu meczach. W ubiegłym roku zawodnik West Hamu, w drugiej części sezonu wypożyczony do Huddersfield Town. Ma wszelkie zadatki, aby pójść w ślady swojego ojca – Gustavo Poyeta, byłego zawodnika Realu Saragossa, Chelsea i Tottenhamu. Reprezentacyjne granie rozpoczynał pod banderą angielską, podobnie jednak jak w przypadku Pereiry, zmienił front i jako 20-latek powrócił na ojczyzny łono. Reprezentant Urugwaju U-20 w czterech meczach.

Jose Pozo (Manchester City, 19 lat)
Urodził się w Maladze, pierwsze piłkarskie szlify zbierał w Realu Madryt, a od 2012 roku jest zawodnikiem Manchesteru City. Zaczynał w drużynie juniorskiej, od ubiegłego sezonu jest już piłkarzem pierwszej kadry, Manuel Pellegrini dał mu nawet zadebiutować w potyczce przeciwko Sheffield Wednesday w League Cup. Pozo wypadł w niej na tyle korzystnie, że wskutek urazów innych napastników w klubie, w trzech kolejnych meczach w Premier League też wybiegał na murawę. W spotkaniach tych bramki wprawdzie nie zdobył, ale prezentował się na tyle udanie, że chilijski szkoleniowiec postanowił pozostawić go na ten sezon na Etihad. Szanse na grę może mieć niewielkie, bo w ataku The Citizens konkurencja jest ogromna, im dalej w sezon, tym więcej może jednak pojawić się kontuzji i kartek, a wtedy młody Hiszpan z pewnością poczuje krew. Pytanie tylko, czy wykorzysta daną mu szansę.

Alex Pritchard (Tottenham, 22 lata)
Zawodnik Tottenhamu od 2011 roku, choć w tym czasie zdołał zagrać dla Kogutów tylko raz. Permanentnie wypożyczany do innych klubów – najpierw do Peterborough United, potem do Swindon, wreszcie do Brentfordu. W ostatniej z tych drużyn wiodło mu się wybornie – w 45 meczach strzelił dwanaście goli i zanotował siedem asyst. Został wybrany najlepszym zawodnikiem drużyny w sezonie 2014/15, dwa razy nominowano go do jedenastki kolejki, w końcu znalazł się w najlepszej drużynie Championship za ubiegły sezon. Teraz wraca na White Hart Lane i ma wespół z Harrym Kane’em stworzyć zabójczy duet groźny dla najlepszych. Świetny technicznie, idealnie pasujący do gierek na małym terenie, posiadający znakomity przegląd pola. Pożytek z niego ma już angielska kadra U-21. Czy będzie miał też Tottenham, a w przyszłości i dorosła reprezentacja Wyspiarzy?

Jerome Sinclair (Liverpool, 18 lat)
Może pójść śladem Sterlinga. Może, ale nie musi. Wychowany na Anfield, od samego początku swojej kariery związany z Liverpoolem. W Premier League zadebiutował zaraz po szesnastych urodzinach, jego talent nie eksplodował jednak z mocą supernowej. Na kolejny występ w barwach The Reds czekał niemal dwa lata. I zaliczył ledwie dwa mecze, po których został wypożyczony do Wigan (na zapleczu Premier League zagrał… raz). Anglicy uważają, że to talent czystej wody, który musi dojrzeć, okrzepnąć, nabrać doświadczenia, a zdolny będzie przenosić góry. Teoretycznie ma czas, wszak skończył dopiero osiemnaście wiosen. Praktycznie przydałoby mu się chyba jednak trochę więcej regularnej gry nawet na niższym poziomie niż w Premier League.

Jordan Turnbull (Southampton, 20 lat)
Kolejny „wyrób” słynnej Southampton Academy, która wydała już na świat niejeden znakomity futbolowy owoc. Ostatni sezon spędził na wypożyczeniu w Swindon Town, dla którego zagrał aż 45 meczów. Teraz Ronald Koeman postanowił zostawić młodego zdolnego obrońcę w klubie i dać mu szansę zaprezentowania niebanalnych ponoć umiejętności. W tym roku zadebiutował w kadrze Anglii U-20, w najbliższych tygodniach ma też zamiar rozegrać pierwszy oficjalny mecz dla Świętych. Po bardzo dobrym poprzednim sezonie w klubie z St Mary's Stadium do czerwoności rozgrzewał się faks z pytaniami o możliwość kupienia lub wypożyczenia Turnbulla na nadchodzące rozgrywki. Southampton każdą z nich z gracją jednak odrzucało. Czy to był dobry ruch przekonamy się już po kilku pierwszych kolejkach.

James Wilson (Manchester United, 19 lat)
W maju 2014 roku otrzymał szansę debiutu w trykocie Czerwonych Diabłów.  Wykorzystał ją, bo dwa gole wbite Hull sprawiły, że z miejsca stał się bohaterem angielskich kibiców. Louis van Gall pojawiając się w klubie z Old Trafford i obserwując piłkarzy podczas treningów to pod wpływem Wilsona postanowił ponoć sprzedać Danny’ego Wellbecka i wypożyczyć Javiera Hernandeza. Ich brak rekompensować miał właśnie  osiemnastoletni wówczas młokos. Wilson nie został oczywiście od razu pierwszoplanowym napastnikiem, od którego Holender rozpoczynał budowanie składu, swoje szanse na grę jednak otrzymał. I raczej nie zrobił z nich odpowiedniego użytku. Owszem, strzelił jednego gola w lidze i jednego w Pucharze Anglii, jak na siedemnaście meczów, w których wystąpił, statystyki nie walą jednak po mordzie. Ten sezon może być dla niego przełomowy – albo wszystko zagra w nim jak należy i zostanie nowym Rooneyem, albo udowodni, że jego miejsce jest gdzieś między Burnley a Ipswich Town.

Monachium 1958 i dzieci Busby’ego


Gdyby nie tragiczny w skutkach wypadek na monachijskim lotnisku Riem Real Madryt nie byłby być może najbardziej utytułowanym klubem w historii Pucharu Mistrzów, nie miałby na koncie dziewięciu triumfów w tych rozgrywkach i nie zdominowałby tak bardzo rywalizacji na Starym Kontynencie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Być może, bo za Kanałem La Manche rosła potęga, która rzuciła „Królewskim” rękawicę i właśnie ruszała na podbój kontynentalnej części Europy. Tą siłą był Manchester United, który pod wodzą Matta Busby’ego miał tylko jeden cel – stać się suwerenem Pucharu Mistrzów! Sen o potędze „Czerwonych Diabłów” prysł jednak zanim zdążyć nabrać realnych kształtów. Jego kres nastąpił w 1958 roku na lotnisku w stolicy Bawarii.

Luty 1958 roku rozpoczął się dla Manchesteru najlepiej, jak tylko można sobie wyobrazić. Pierwszego dnia miesiąca United w niezwykle prestiżowej potyczce pokonali bowiem na Highbury odwiecznego rywala ze stolicy, Arsenal. Zwycięstwo 5:4 na terenie rywala miało być preludium przed kolejnymi znakomitymi występami, pierwszym z nich był planowany rewanż w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów przeciwko Crvenej Zvezdzie. Anglicy w Belgradzie natrafili na wyjątkowo niesprzyjające warunki atmosferyczne: padało, było zimno, a boisko było bądź grząskie, bądź zamarznięte. Przybysze z Wysp do aury zaadaptowali się jednak bardzo szybko – po dziewięćdziesięciu sekundach prowadzili 1:0 (bramka Dennisa Violleta), wkrótce mogli je podwyższyć, ale sędzia niesłusznie odgwizdał pozycję spaloną. Mimo tego, do szatni MU schodziło prowadząc 3:0 – jeszcze przed przerwą dwukrotnie bramkarza Crvenej Zvezdy pokonał Bobby Charlton. W drugiej odsłonie podopieczni Matta Busby’ego rozluźnili się zbyt mocno, poczuli własną moc i zlekceważyli rywala. A ten rzucił wszystko na jedną szalę i doprowadził do remisu. Końcówka meczu była niezwykle nerwowa, na odwrócenie losów rywalizacji Jugosłowianom zabrakło jednak czasu, a po zwycięstwie przed własną publicznością 2:1 remis w pełni satysfakcjonował Manchester, który dzięki temu awansował do półfinału Pucharu Mistrzów.

„Czerwone Diabły” Bałkany opuszczały w wyśmienitych nastrojach, w drodze do domu czekała ich jednak jeszcze przymusowa wizyta na dotankowanie w Monachium. Bawaria przywitała Wyspiarzy tak jak żegnał Zagrzeb – śniegiem, deszczem, upiornym wiatrem i normalnymi o tej porze roku temperaturami oscylującymi w okolicach zera stopni Celsjusza. Identycznie też żegnała, cała procedura uzupełnienia paliwa przeprowadzona została bowiem szybko i sprawnie. O 14:19 czasu brytyjskiego wieża kontrolna w Monachium otrzymała wiadomość, że samolot z piłkarzami Manchesteru na pokładzie jest gotowy do startu. Dwanaście minut później piloci otrzymali zgodę na odlot. Ich pierwsza próba wzbicia maszyny w powietrze zakończyła się niepowodzeniem, podobnie druga, przerwana z powodu złego ciśnienia w silniku numer jeden. Po tym incydencie pasażerowie opuścili maszynę i udali się do hali odlotów. Spodziewali się, że czeka ich nocleg w Monachium, a do kraju wrócą dopiero następnego dnia. Taki scenariusz wydawał się najbardziej racjonalny, bo warunki pogodowe nie ulegały wyraźniej poprawie. Mimo tego kapitan James Thain postanowił raz jeszcze spróbować odlecieć z bawarskiej stolicy. Chciał uniknąć opóźnień w rozkładzie lotów, poza tym wydawało mu się, że znalazł źródło niepowodzeń przy dwóch pierwszych startach. Receptą na to miało być wolniejsze zwalnianie przepustnicy, co za tym idzie – mniejsze przyspieszenie i wystartowania z dalszej części pasa. Decyzja ta okazała się brzemienna w skutkach.

O godzinie 15:03 maszyna ruszyła do startu, szybko nabierała prędkości i „połykała” kolejne metry. Kiedy już miała osiągnąć punkt V2 umożliwiający wzbicie w powietrze, wjechała na część pasa, na której zalegała warstwa śniegu i błota, a prędkość zaczęła gwałtownie maleć. Nie udało się poderwać samolotu, jego wyhamowanie też okazało się niemożliwe – potężny metalowy kolos wyjechał poza pas startowy, przebił ogrodzenie i uderzył skrzydłem w dom mieszkalny. Część samolotu uderzyła w drewniany garaż, w którym stał samochód. Pojazd wybuchł, a płomienie szybko przeniosły się na samolot. W katastrofie zginęło dwudziestu trzech spośród czterdziestu czterech uczestników lotu, w tym ośmiu piłkarzy Manchesteru United. Przez lata media podawały, że na pokładzie maszyny znajdowały się czterdzieści trzy osoby, taką informację znajdziemy m.in. w dokumentalnym filmie wyprodukowanym w 2006 roku przez BBC. To nieprawda, wiele źródeł nie podaje bowiem, że jednym z uczestników lotu był George Williams Rodgers pełniący rolę radiooperatora lotu. Skąd to niedopatrzenie? W chwili katastrofy mężczyzna zdjął swoją kurtkę lotniczą i podarował jej jednej ze stewardes, Margaret Bellis. Z tego powodu wyglądał jak cywil i nie został w ogóle uwzględniony w pierwszych raportach. Sprawa wyszła na jaw dopiero po wielu latach, oficjalnie dopisano Rodgersa do listy uczestników lotów i został dwudziestym pierwszym ocalałym z katastrofy.

******

Dla drużyny, która miała u swych stóp cały świat i właśnie szykowała się do wejścia na szczyt europejskiego panteonu futbolowego to był niewyobrażalny szok. Manchester był już wówczas uznaną marką, żeby zrozumieć jak wielką, musimy przenieść się do roku 1945, kiedy to pracę w mieście włókniarzy rozpoczął Mutt Busby, Szkot, jako zawodnik przez lata związany z … Liverpoolem.

Właściwie to rozważania na temat „Czerwonych Diabłów” należałoby rozpocząć nawet dekadę wcześniej – w latach trzydziestych klub prządł naprawdę cienko: dwu-krotnie spadał do niższej klasy rozgrywkowej, groziło mu bankructwo i wycofanie z rozgrywek ligowych, a z powodu zbombardowania Old Trafford przez Luftwaffe swoje domowe mecze musiał organizować na boisku lokalnego rywala, City. W takich oto, mało komfortowych warunkach, w mieście pojawia się Busby. Szkot wraca  do metropolii (w szeregach „The Citizens” zaczynał bowiem swoją piłkarską karierę) z konkretną, acz rewolucyjną wizją – chce zbudować potęgę na podwalinach własnej akademii piłkarskiej. W klubie szybko zyskuje sojusznika w osobie Waltera Crickmera. To on w 1938 roku zakładał Młodzieżowy Klub Sportowy Manchester United, z którego Busby w przyszłości czerpał będzie pełnymi garściami.

Dwa lata pracy na Old Trafford wystarczają Busby’emu, żeby wywalczyć pierwsze trofeum. W 1948 roku sięga po Puchar Anglii, pokonując w finale Blackpool, w  ro-ku1952 jego podopieczni nie mają już sobie równych w lidze i pewnie sięgają po mistrzostwo. Duża część składu Manchesteru opiera się już wówczas na wychowankach, jednak nie wszyscy kluczowi gracze pochodzą z własnej akademii. W 1953 roku Busby kontraktuje np. Tommy’ego Tylora płacąc za niego Barnsley astronomiczną jak na owe czasy kwotę 29 999 funtów. Napastnik okazuje się idealnym uzupełnieniem „diabelskiej” układanki, gra na tyle skutecznie i efektownie, że wkrótce Inter Mediolan gotów jest wyłożyć na niego 65 tysięcy funtów. Busby nie zamierza jednak sprzedawać jednego ze swoich kluczowych zawodników, wie, że bez Taylora o triumf w Pucharze Mistrzów może być bardzo trudno.

Rok 1956 i United znów wygrywają ligę. Robią to w imponującym stylu, prezentując bardzo ofensywny futbol i wystawiając do gry bardzo młodych zawodników: średnia wieku mistrzowskiej ekipy wynosi zaledwie 22 lata. Kolejne wyzwanie to podbój Eu-ropy, Busby’emu nie wystarcza już bowiem tylko dominacja na krajowym podwórku. Bez zgody władz angielskiej piłki menadżer Manchesteru decyduje się na start w Pucharze Mistrzów. W pierwszej rundzie jego podopieczni rozbijają Anderlecht (10:0 na Maine Road i 2:0 w Brukseli), w kolejnych eliminują Borussię Dortmund i Athletic Bilbao, w końcu w półfinale ulegają wielkiemu Realowi 3:5 (1:3 w Madrycie i 2:2 przed własną publicznością).

W następnym sezonie Manchester znów prze po upragniony tytuł – w pierwszej rundzie nie daje najmniejszych szans Shamrock Rovers (6:0 i 3:2), w 1/8 finału eliminuje Duklę Praga (3:0 i 0:1), w końcu w ćwierćfinale trafia na Crveną Zvezdę. Na swoim terenie MU przegrywa do przerwy 0:1, po golach Charltona i Colmana zwycięża jednak 2:1. W Belgradzie broni zaliczki i szykuje się już do półfinałowej batalii z Milanem. Jest 6 lutego 1958 roku i „Czerwone Diabły” w glorii wracają na Wyspy, czeka je jeszcze tylko krótka wizyta w Monachium …

*****

Jeśli symbolem monachijskiej katastrofy miałby stać się jeden człowiek, bez dwóch zdań byłby nim Duncan Edwards – najmłodszy, najzdolniejszy, mający na koncie największe sukcesy z ósemki, która w stolicy Bawarii rozegrała swój ostateczni mecz. Mit Duncana utrwalił się najmocniej także dlatego, że nie zginął on na miejscu katastrofy, ale po piętnastodniowej walce o życie w monachijskim szpitalu. Był herosem, który do dziś stawiany jest za wzór wszystkim adeptom manchesterskiej akademii piłkarskiej. Umierając w wieku 21 lat Edwards miał już na koncie 177 występów dla United i 18 w reprezentacji Anglii! Innym piłkarzem, który zginął na lotnisku Riem był Roger Byrne – kapitan drużyny, uznawany za jednego z najwybitniejszych obrońców swoich czasów. Prawdziwy innowator, jako jeden z pierwszych lewych obrońców włączał się w akcje ofensywne swojego zespołu i jeden z nielicznych, którzy pamiętali początki ery „Dzieci Busby’ego”. W momencie katastrofy miał 26 lat. To on po przegranym finale Pucharu Anglii 1:2 z Aston Villą miał powiedzieć sławne zdanie: Nevermind, We’Il be back next year (To bez znaczenia, wrócimy tu za rok). United faktycznie wróciło, tyle już bez Byrne’a. Nominalnym zmiennikiem kapitana United w wyjściowej jedenaste był Geoff Bent. Do Belgradu na mecz z Crveną Zvezdą poleciał, bo właśnie miał zastąpić w składzie Byrne’a. Ostatecznie kontuzja tego drugiego okazała się niegroźna i Bent cały mecz przesiedział na ławce rezerwowych. Jego śmierć była więc wyjątkowo okrutna – na dobrą sprawę nie powinno go w ogóle być w tym feralnym samolocie. Eddie Colman to kolejny szalenie uzdolniony zawodnik, który zakończył życie w Monachium. Był jednym z ulubieńców kibiców z Old Trafford, znakomicie dryblował, miał świetne czucie piłki, a niekonwencjonalnymi podaniami potrafił rozerwać każdą, najszczelniejszą nawet defensywę rywali. Prywatnie bliski przyjaciel Duncana Edwardsa. Jak w środku pola brylował Colman, tak na skrzydle równych sobie nie miał David Pegg. W kadrze nie istniał, na jego pozycji niekwestionowaną gwiazdą był bowiem Tommy Finney z Preston North End. Dla Manchesteru był jednak nieoceniony – szybki, przebojowy, nieszablonowy, dysponujący znakomitym dośrodkowaniem i świetnym strzałem, z „Czerwonymi Diabłami” związany od maleńkości, w klubie pojawił się jako piętnastoletni podrostek, debiutował dwa lata później. Identyczną ścieżkę kariery przeszedł Mark Jones, kolejny piłkarz również niespełniony w kadrze Dumnych Synów Albionu, ale dla Manchesteru bezcenny. W drużynie Matta Busby’ego podstawowy defensywny pomocnik, dla klubu zagrał łącznie 121 razy. W reprezentacji świetnie radził sobie za to kolejny, który zginął w Monachium – Tommy Taylor, być może najlepszy napastnik tamtych lat na naszej planecie. Do niedowiarków niech przemówią liczby – w barwach Manchesteru strzelił 131 goli w 191 spotkaniach, dla kadry – 16 w 19 meczach. Fenomen, który doskonale grał głową, świetnie strzelał z obu nóg, a w polu karnym rywala zachowywał się jak lis w ciemnym kurniku – uderzał cicho, szybko i szalenie precyzyjnie. O jego transferze z Barnsley wspominaliśmy wyżej. Warto napisać tylko dlaczego Busby zapłacił za niego 29 999 funtów, a nie okrągłą i bardziej logiczną sumę – trzydziestu tysięcy? Chciał w ten sposób zdjąć z zawodnika ewentualną presję, która mogła rosnąć, gdyby okazało się, że początki Taylora w klubie będą ciężkie, a strzelanie goli nie będzie szło tak jak wymarzył sobie to szkocki menadżer. Asekuracja Busby’ego okazała się jednak niepotrzebna, Taylor bardzo szybko zaaklimatyzował się w nowym otoczeniu, a że był egzekutorem wysokiej klasy w ciągu dwóch lat jego wartość na rynku transferowym podwoiła się. Nie odszedł jednak do Interu, to z Manchesterem chciał sięgać po najbardziej prestiżowe trofea …

Piłkarze Manchesteru, którzy zginęli w katastrofie w Monachium:
Roger Byrne, Mark Jones, Duncan Edwards, Tommy Taylor, Eddie Colman, Liam Whelan, David Pegg, Geoff Bent

Chociaż spośród ofiar katastrofy najczęściej wspomina się będących u szczytu piłkarzy Manchesteru United, warto pamiętać, że w Monachium życie straciło też piętnaście innych osób, a większość z nich była na różnych płaszczyznach ściśle powiązana z „Czerwonymi Diabłami”. W klubie od 1926 roku pracował Walter Crickmer, szara eminencja na Old Trafford, pełniący m.in. funkcję sekretarza i menadżera. Był jednym z najbliższych współpracowników Jamesa Gibsona, z którym zakładał piłkarską akademię MU. Na rzecz klubu przepracował w sumie trzydzieści dwa lata. Niewiele mniejszym stażem mógł pochwalić się Tom Curry, jako piłkarz związany z Newcastle United, trenerce oddany jednak w Manchesterze. Sam Busby mawiał o nim, że to „najlepszy trener w Wielkiej Brytanii”. Podobnie zresztą jak Bart Halley, kolejny ceniony szkoleniowiec, kariera którego brutalnie zakończona została w Monachium. Wśród ofiar katastrofy znalazło się również ośmiu dziennikarzy z Frankiem Swiftem na czele – byłym bramkarzem reprezentacji Anglii i wielką gwiazdą Manchesteru City, który po zakończeniu kariery poświęcił się właśnie dziennikarstwu.

Pozostali członkowie lotu, którzy zginęli w Monachium:
Walter Crickmer – sekretarz klubu; Bert Whalley – główny trener; Tom Curry – trener; Alf Clarke – dziennikarz Manchester Evening Chronicle; Donny Davies – dziennikarz Manchester Guardian; George Follows – dziennikarz Daily Herald; Tom Jackson – dziennikarz Manchester Evening News; Archie Ledbrooke – dziennikarz Daily Mirror; Henry Rose – dziennikarz Daily Express; Eric Thompson – dziennikarz Daily Mail; Frank Swift – dziennikarz News of the World; kapitan Kenneth Rayment – pilot; Bela Miklos – agent biura turystycznego; Willie Satinoff – kibic, Tom Cable – steward

Śmierć ośmiu znakomitych piłkarzy to był dla Manchesteru cios niewyobrażalny, ale niejedyny, jaki spadł na drużynę w Niemczech. Wskutek katastrofy ucierpiało bowiem kilku kolejnych piłkarzy, którzy mogli zapomnieć o profesjonalnym uprawianiu futbolu, a kilku następnych musiało przejść długą i żmudną rehabilitację. Po Monachium buty na kołku zawiesić musieli m.in. Johny Berry, który miał pękniętą czaszkę, szczękę, łuk brwiowy, miednicę i złamaną nogę, a także Jackie Blanchflower – pęknięta miednica, połamane nogi i ręce, zmiażdżone nerki. Pierwszy rozegrał dla United 276 spotkań, drugi – 117. Nominalnym zmiennikiem Berry’ego był Ken Morgan i to on miał zostać jego następcą na Old Trafford. Morgan był najmłodszym uczestnikiem monachijskiej katastrofy, w dniu wypadku liczył sobie zaledwie osiemnaście lat. U nastolatka dała o sobie znać krucha psychika. Po wydarzeniach w Bawarii długo nie mógł dojść do siebie, nigdy nie odnalazł dawnej formy, a dla „Czerwonych Diabłów” w ciągu pięciu lat rozegrał zaledwie dwadzieścia trzy mecze.

******

Większość ofiar monachijskiej katastrofy to piłkarze bardzo młodzi, którzy dopiero wchodzili w świat wielkiego futbolu. Taki był zresztą cały ówczesny Manchester, nie bez kozery nazywany „Dziećmi Busby’ego”. Filozofia Szkota opierała się na banalnie prostych zasadach – wychować samemu, albo kupić możliwie tanio i możliwie wcześnie, żeby „ułożyć” piłkarza na własną modłę. Po pierwsze wiązało się to z niższymi kosztami, po drugie – piłkarze od najmłodszych lat utożsamiali się z klubem i wrastali w jego struktury, stając się „czerwonymi” do szpiku kości. Lwią część zawodników pierwszej jedenastki stanowili więc piłkarze ze słynnej manchesterskiej kuźni, do której trafiało się zazwyczaj w bardzo młodym wieku. Pierwszymi, którzy zdołali przebić się z niej do wyjściowej jedenastki byli Jeff Whitefoot, Jackie Blanchflower i Roger Byrne. W 1953 roku dołączyli do nich Billy Foulkes, Mark Jones, David Pegg, Liam Whelan, Eddie Colman i Duncan Edwards. To oni stanowili trzon drużyny, która w 1956 i 1957 sięgała po mistrzostwo i właśnie miała rzucić w Europie wyzwanie wielkiemu Realowi.

Najsłynniejszym z tego grona był oczywiście Edwards, który już w 1948 roku został zauważony przez szperacza (dziś nazwalibyśmy go skautem) Jacka O’Briena. Ten rekomendował dwunastolatka jako największy talent na Wyspach. Dokooptowanie go do stajni „Czerwonych Diabłów” nie było zabiegiem prostym, nastolatka kusiło bowiem również kilka innych drużyn: Aston Villa, West Bromwich Albion czy Birmingham. Ostatecznie sam Edwards zadecydował o przeprowadzce na Old Trafford. Gdy debiutował w pierwszej drużynie (4 kwietnia 1953) miał dokładnie 16 lat i 185 dni, pierwszy występ w reprezentacji zaliczył niecałe dwa lata później (w wieku 18 lat i 183 dni, rekord pobity dopiero w 1998 roku przez Michaela Owena). Edward był flagowym przykładem „Busby’s Baby” – młody, szalenie zdolny, odważnie wprowadzany do gry przez pierwszego szkoleniowca. Z innych, którzy przecierali podobny szlak i również zakończyli życie w Monachium warto wspomnieć choćby Rogera Byrne’a, który w wieku dwudziestu dwóch lat dzierżył kapitańską opaskę, czy Geoffa Benta – z klubem związanego od chwili ukończenia szkoły. W pierwszym składzie MU grał raptem przez trzy lata, zdążył jednak uskładać w sumie aż 108 oficjalnych występów w koszulce „Czerwonych Diabłów”. Jako 15-letni młokos na Old Trafford pojawił się David Pegg (150 meczów dla Man Utd). W tym samym wieku do akademii trafili też Mark Jones (na debiut czekał dwa sezony, pierwszy raz klubową koszulkę założył przed ukończeniem siedemnastu wiosen) i Irlandczyk Liam Whelan (który w dorosłym Manchesterze debiutował jeszcze przed dwudziestką). Ostatni z nich w meczu z Crveną Zvezdą nie zagrał, konkurował bowiem o wyjściowy skład z Bobbym Charltonem, a Busby uznał, że w Belgradzie lepiej poradzi sobie Anglik.

*****

Wiele ofiar tragedii w Monachium doczekało się pośmiertnego upamiętnienia. Naj-częściej bohaterom stawiano pomniki, bądź ryto ich nazwiska na pamiątkowych tablicach. Niejednokrotnie puszczano jednak wodze fantazji i decydowano się na bardziej oryginale upamiętnienie manchesterskich herosów. W Dublinie, rodzinnym mieście Liama Whelana, jego imieniem nazwano łączący ulice Connaught Street i Fassaugh Road most, od 2006 roku – Liam Whelan Bridge, a dwa dni przed pięćdziesiątą rocznicą katastrofy irlandzka poczka, An Post, wypuściła do obiegu znaczek z podobizną piłkarza.

W Salford jeden z akademików miejscowego uniwersytetu nazwany został Eddie Colman, natomiast w małym miasteczku Highsfield w Donacasterze jedno z krzeseł w kościele świętego Jana poświęcone zostało Davidowi Peggowi. Po likwidacji świątyni pamiątkowy mebel przeniesiono do kościoła Wszystkich Świętych w Woodlands, w którym zajmuje on honorowe miejsce przy głównym ołtarzu.

Najbardziej osobliwą i oryginalną formą uczczenia pamięci ofiar monachijskiej kata-strofy jest chyba jednak … witraż w kościele świętego Franciszka w Dudley, rodzin-nej miejscowości Duncana Edwardsa. W 1961 roku w świątyni wstawiono dwa witrażowe okna upamiętniające życie legendarnego piłkarza United. Na obu znajduje się podobizna zawodnika opatrzona zdaniem prezentującym jego osobę. W Dudley stanął również pomnik Edwardsa, jego imieniem nazwano kompleks boisk, ulicę oraz pub. W 2002 roku w Preston utworzono Galerię Sław Angielskiej Piłki Nożnej – jej listę otwiera właśnie Edwards. Co ciekawe, Anglik formalnie nie spełniał wymagań, aby zostać na niej umieszczonym. Nie miał bowiem ukończonych trzydziestu lat, ani nie grał w Anglii przynajmniej pięć sezonów. Do tej drugiej granicy zabrakło mu zaledwie dwóch miesięcy. Mimo tego nikt nie miał wątpliwości, że Edward w pełni zasługuje na to, aby znaleźć się w gronie wyróżnionych. To najlepiej dowodzi jakim szacunkiem, mimo upływu lat, wciąż cieszy się na Wyspach jeden z największych talentów w historii Manchesteru United.

Za swoje poświęcenie uhonorowany został też Harry Gregg. W Monachium bramkarz Manchesteru wykazał się niezwykłą odwagą – wszedł na pokład płonącego samolotu i wyciągnął z niego kilku współtowarzyszy feralnego lotu, m.in. Bobby’ego Charltona, Matta Busby’go czy Verę Lukić i jej córkę. Gdyby nie on, najpewniej lista ofiar byłaby dużo dłuższa. Gregg odznaczony został m.in. Orderem Imperium Brytyjskiego, otrzymał także tytuł doktora Uniwersytetu w Ulsterze.

******

Keep the flag flying, Jimmy (Utrzymaj w górze flagę, Jimmy) – tymi słowami Matt Busby miał pożegnać w monachijskim szpitalu swojego asystenta, Jimmy’ego Murphy’ego. Szkot dochodził do siebie po licznych obrażeniach i leżał pod specjalnie skonstruowanym namiotem tlenowym, jego podwładny był w pełni sił, zabrakło go bowiem na pokładzie samolotu wracającego z Belgradu. Tego samego dnia swój kwalifikacyjny mecz do mundialu rozgrywała reprezentacja Walii, a Murphy był również jej menadżerem i zamiast na południe kontynentu udał się w podróż do Cardiff. Teraz na jego barkach spoczęło zadanie podniesienia z gruzów okaleczonego giganta. W najbliższy weekend United mieli rozgrywać na Old Trafford niezwykle prestiżowe spotkanie z prowadzącym wówczas w tabeli Wolverhampton. Gdyby wygrali zmniejszyliby dystans do „Wilków” i zachowali realne szanse na trzecie mistrzostwo z rzędu. W zaplanowanym terminie do tego spotkania jednak nie doszło. Pierwszy mecz odbył się trzynaście dni po katastrofie, a rywalem MU było Sheffield Wednesday.

Zanim jednak doszło do tego pojedynku cały Manchester pogrążył się w żałobie, do miasta sprowadzono bowiem ciała ofiar. Złożono je w sali gimnastycznej zlokalizo-wanej na stadionie, a dopiero potem oddano w ręce rodzin. W ceremoniach pogrze-bowych każdego z ośmiu piłkarzy „Czerwonych Diabłów” uczestniczyło dziesiątki tysięcy kibiców, taksówkarze oferowali darmowe przejazdy wszystkim jadącym na cmentarz, a kolejka do Cmentarza Południowego, głównej nekropolii miasta, miała długość sześciu mil. Każdy fan pragnął pożegnać swoich bohaterów. Katastrofa odbiła się szerokim łukiem na całym świecie. Do klubu zewsząd napływały kondolencje, a Liverpool i Nottingham były pierwszymi zespołami, które zaoferowały swoją pomoc. Football Association (Angielska Federacja Piłkarska) specjalnie dla United nagięła jedną ze swoich żelaznych zasad, że dany gracz w jednym sezonie może zagrać w Pucharze Anglii tylko barwach jednego klubu. To otwierało przed Murphym furtkę, która pozwoliła na mozolny proces odbudowy drużyny. Jej pierwszym krokiem było pozyskanie z Blackpool Erniego Tylora.

*****

Trzynaście dni po Monachium Manchester rozegrał swój pierwszy mecz. Była nim wspomniana potyczka z Sheffield Wednesday w piątej rundzie Pucharu Anglii. Mimo zimna na trybunach zgromadził się komplet 59 848 widzów, kolejnych kilka tysięcy czekało przed stadionem. Fani płakali, wielu z nich na biało-czerwonych szalikach zawiesiło kiry, stadion milczał chcąc oddać hołd poległym bohaterom. W programie meczowym na stronie z nazwiskami piłkarzy pod nagłówkiem „Manchester United” została pusta przestrzeń, z kolei na okładce pojawił się krótki komunikat wydany przez klub: Although we mourn our dead and grieve for our wounded, we belive that greats days are not done for us … Manchester United will rise again (Chociaż opłakujemy naszych zmarłych i martwimy się o rannych, wierzymy, że wspaniałe dni jeszcze dla nas nie przeminęły … Manchester United powstanie ponownie).

W wyjściowym składzie „Czerwonych Diabłów” pojawiło się na murawie dwóch za-wodników, którzy przeżyli katastrofę, bramkarz Harry Gregg i prawy obrońca Bill Foulkes. Reszta drużyny uzupełniona została o najzdolniejszych juniorów i zawodników naprędce ściągniętych z innych drużyn, m.in. Ernim Taylorem i Stanem Crowtherem, który podpisał kontrakt zaledwie godzinę przed meczem i otrzymał specjalne pozwolenie na grę od FA, gdyż wcześniej uczestniczył w tych rozgrywkach jako piłkarz Aston Villi. Kibiców zdziwił widok Gregga i Foulkesa w podstawowej jedenastce. Dla nich jednak była to naturalna kolej rzeczy. Jak po latach w swojej autobiografii wspominał pierwszy z nich: To gra w piłkę uratowała moją psychikę. Nie mogłem doczekać się kolejnego treningu. Te krótkie momenty spędzone na bieganiu, kopaniu, rzucania się były moją drogą ucieczki. W meczu z Sheffield na prawej obronie zagrał niedawny junior Ian Greaves, na prawej pomocy wspomagał go Freddie Goodwin, a w środku pola Ronnie Cope. Wszyscy pochodzili z juniorskiej akademii United. Swój debiut w dorosłym Manchesterze odnotował tego wieczoru Mark Pearson, mizerny dorobek występów podreperowali Colin Webster, Alex Dawson i Shay Brennan. Gdyby nie Monachium większość z nich na zaistnienie na Old Trafford musiałoby z pewnością poczekać jeszcze kilka miesięcy.

Jednostronny pojedynek zakończył się pewnym zwycięstwem Manchesteru 3:0. Przy szaleńczym dopingu fanów „Czerwone Diabły” zmiażdżyły rywali i awansowały do ćwierćfinału Pucharu Anglii. Występujący w eksperymentalnym składzie gospodarze zagrali koncertowo, niemniej i przybysze z Sheffield ułatwili im nieco zadanie. Wednesday chyba byli bardziej przejęci podniosłą atmosferą meczu niż młode manchesterskie wilki i ostatecznie nie postawili miejscowym zbyt wygórowanych warunków. Kibice United uwierzyli, że mimo ogromu tragedii ich zespół będzie grał dalej i choć wielu herosów z Old Trafford nie zobaczą już nigdy w akcji, ich klub powstanie ze zgliszczy … Dwa dni później z Monachium nadeszła wiadomość, że po 15-dniowej walce o życie zmarł Duncan Edwards …

Na fali silnej woli Manchester dotarł ostatecznie do finału FA Cup. W ćwierćfinale uporał się z West Bromwich Albion (2:2 na wyjeździe i 1:0 przed własną publiczno-ścią), w kolejnej rundzie wyeliminował Fulham (2:2 i 5:3), w finale – w obecności stu tysięcy widzów – nie dał jednak rady Boltonowi. Wanderers wygrali 2:0, a dla „Czerwonych Diabłów” już samo dotarcie do finału było olbrzymim sukcesem.

Zgodnie z przewidywaniami porażką zakończył się również półfinałowy dwumecz z Milanem w Pucharze Mistrzów. Wprawdzie na Old Trafford mistrzowie Anglii, po go-lach Taylora i Violleta, wygrali 2:1, w stolicy Lombardii odarci zostali jednak z resztek złudzeń, Milan rozbił ich 0:4 i awansował do finału najważniejszego z europejskich pucharów. Również w lidze „Czerwonym Diabłom” szło jak po grudzie, od Mona-chium wygrali tylko raz – 2:1 z Sunderlandem. Poza tym do końca sezonu zanotowali pięć remisów i aż osiem porażek, zamiast walczyć o trzecie z rzędu mistrzostwo osunęli się w tabeli aż na dziewiąte miejsce. Busby’ego i jego sztab czekało wiele pracy, aby przywrócić świetność gigantom z Old Trafford.

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w Manchesterze pojawiają się m.in. Albert Quixall, Noel Cantwell, Denis Law i Pat Crerand, to oni – wspólnie z ocalałymi z Monachium – mają tworzyć w klubie nową jakość. Początek jest obiecujący, sezon 1958/59 United kończą bowiem na drugim miejscu w tabeli, potem jest już jednak znacznie gorzej – miejsca siódme, siódme, piętnaste i w końcu w sezonie 1962/63 dziewiętnaste! Na Old Trafford jest źle i kto wie, czy z klubem nie pożegnałby się wówczas Matt Busby, gdyby nie zdobycie Pucharu Anglii. To uratowało szkockiego szkoleniowca i sam … Manchester. Już w następnym sezonie United znów zostają wicemistrzami, w kolejnym – w końcu zasiadają na tronie. Wynik ten powtarzają wiosną 1967, dzięki czemu mają możliwość występu w kolejnej edycji Pucharu Mistrzów.

Udział w rozgrywkach rozpoczynają od łatwego wyeliminowania maltańskiego Hiberniansu, w drugiej rundzie wygrywają z FK Sarajewo. Na Bałkanach remisują bezbramkowo, na Old Trafford wygrywają jednak 2:1. W ćwierćfinale na „Czerwone Diabły” czeka już Górnik Zabrze. Na Wyspach mistrzowie Polski przerywają 0:2, drugiego gola tracąc w dziewięćdziesiątej minucie meczu po strzale Briana Kida. To kluczowe trafienie tej rywalizacji, w rewanżu na Stadionie Śląskim Górnik wygrywa bowiem 1:0, mimo tego w dwumeczu jest właśnie o to jedno trafienie słabszy. Ostatnią przeszkodą Manchesteru na drodze do finału pozostaje Real Madryt. Pierwsze spotkanie United grają na Old Trafford i dzięki trafieniu George’a Besta pokonują „Królewskich” 1:0. Na Santiago Bernabeu nie jadą jednak w roli faworytów. 125 tysięcy hiszpańskich socios wierzy, że ich ulubieńcom uda się odrobić straty i znów awansować do finału. Początek spotkania wskazuje, że właśnie tak będzie. Real prowadzi 2:0, do przerwy 3:1 i niepodzielnie panuje na boisku. Po zmianie stron przewagi nie potrafi jednak udokumentować kolejnymi trafieniami. W 73 minucie kontaktową bramkę zdobywa za to David Sadler, a pięć minut później na 3:3 trafia Bill Foulkes – człowiek, który nie tylko przeżył Monachium, ale i był jednym z dwóch piłkarzy grających w pierwszym po katastrofie meczu z Sheffield. O bardziej wymowną symbolikę nie powstydziłby się i sam William Szekspir!

W finale na „Czerwone Diabły” czekała już Benfica, która w poprzedniej rundzie w wielkim stylu wyeliminowała Juventus Turyn. W starciu z Manchesterem, na wypeł-nionym po brzegi Wembley, nie miała jednak większych szans. Wprawdzie po dzie-więćdziesięciu minutach na tablicy wyników utrzymywał się wynik 1:1, w dogrywce Anglicy w ciągu dziesięciu minut załatwili jednak sprawę. Najpierw trafił 19-letni Kidd, następnie Best, a dzieła zniszczenia dokończył Charlton. United wygrali 4:1 i w dziesięć lat od katastrofy w Monachium spełnili swoje największe sportowe marzenie. Ulgę poczuł zwłaszcza Matt Busby, który przez lata obwiniał się o wydarzenia na Riem. Twierdził, że to jego imperialistyczne plany podboju Europy doprowadziły klub ku wrotom piekła. Dekadę później, w świątyni brytyjskiego futbolu, mógł poczuć przynajmniej częściową ulgę i rehabilitację. Nie dziwi, że trofeum zadedykował swoim „dzieciakom”, które dziesięć lat wcześniej nie ukończyły swojego marszu ku szczytom Olimpu.

Pamięć o bohaterach z Monachium kultywowana jest w fanach z pokolenia na pokolenie. Najgorliwsi z nich co roku zbierają się godzinę przed meczem najbliższym datą rocznicy tragedii pod pamiątkową tablicą i chóralnie odśpiewują piosenkę „The Flowers of Manchester”. Bo United nie zginą nigdy!

Krótka historia Upton Park FC


Idę o zakład, że o istnieniu Upton Park FC słyszała może garstka z was. A i ten margines statystycznego błędu o drużynie z Wysp dowiedział się pewnie przypadkiem. Nie dziwię się, bo i kogóż interesować może klub, który został rozwiązany w roku, w którym rozpoczęto budowę Wieży Eiffla, Arthur Conan Doyle opublikował Studium w szkarłacie, w którym po raz pierwszy pojawiła się postać Sherlocka Holmesa, a Emil Berliner opatentował gramofon. Był rok 1887, a takie potęgi jak Liverpool, Newcastle czy Chelsea … jeszcze nie istniały. W Brytanii dopiero rozpoczynał się boom na futbolowe szaleństwo, a Upton Park właśnie … znikało z piłkarskiej mapy Królestwa.

Klub miał za sobą raptem dwudziestoletni żywot, powstał bowiem w 1866 roku i bez kozery napisać można, że był jednym z pionierów piłki nożnej na świecie. Przed pięć lat grywał tylko towarzysko, podobnie zresztą jak wszystkie inne ówczesne ekipy, pod żadną szerokością geograficzną o jakichkolwiek regularnych rozgrywkach nikt jeszcze nie słyszał. Dopiero w sezonie 1871/72 powołano do życia Puchar Anglii, a Upton Park było jedną z piętnastu drużyn, które wystąpiły w premierowej edycji FA Cup. Trofeum nie zdobyli nigdy, choć czterokrotnie dobijali się do ćwierćfinałów.

Jak już wspominałem klub rozstał rozwiązany w 1887 roku. I właściwie dalszej części tekstu by nie było, gdyby nie fakt, że już cztery lata później nastąpiła jego reaktywacja. Nowe siły witalne wpompowane w trupa przyniosły swój efekt, ale tylko na krótkim dystansie. Drugie życie Upton Park trwało bowiem równe dwie dekady i zostało całkowicie przerwane w 1911 roku. Te dwadzieścia lat wystarczyły jednak, aby nasi nieistniejący już bohaterowie na trwałe zapisali się na kartach historii światowego futbolu …

Był rok 1900, do Paryża zjechało 997 najlepszych atletów globu, aby na drugich w nowożytnej historii igrzyskach olimpijskich walczyć o upominki (medale dostarczano pocztą po zakończeniu igrzysk) w dwudziestu dyscyplinach. Wśród nich po raz pierwszy do rywalizacji stanęli futboliści. Nie były to jednak reprezentacje z prawdziwego zdarzenia, które aby wziąć udział w olimpijskich zmaganiach musiały przebrnąć przez eliminacyjne sito. Federacje nie były zainteresowane startem w mało popularnych rozgrywkach, ba – nawet mistrzowie poszczególnych krajów nie byli skłonni na przyjazd do Paryż. Samemu Pierre’owi de Coubertin odmówili m.in. najlepsi w Belgii piłkarze Racingu Bruksela i jego krajanie z Havre Athletic Club. Innym problemem było zaproszenie zespołów z Anglii, w której dwie najwyższe ligi miały już etykietkę „zawodowców”. A przecież igrzyska przeznaczone miały być w swym założeniu dla amatorów … Ostatecznie udało się zebrać trzy zespoły, które stanęły do walki o olimpijskie laury: Union des Sociétés Françaises de Sports Athlétiques, Université Libre de Bruxelles i Upton Park. Belgowie zagrali jeden mecz, dostali lanie od Francuzów (2:6) i dali sobie spokój. Protoplaści „Trójkolorowych” w starciu z Wyspiarzami rywalizowali więc o złoto. Na paryskim Vélodrome de Vincennes w obecności całych pięciuset widzów przegrali jednak 0:4, skutkiem czego pierwszym mistrzem olimpijskiego turnieju został Upton Park FC.

Jakieś głęboko uśpione we mnie komórki statystyka-kronikarza nakazują przytoczenie zwycięskiego składu. Podaję z ciekawości, choć wątpię, czy ktokolwiek odnajdzie tu znajomą personę:

J. H. Jones - Claude Percy Buckingham, William Sullivan Grosling - Alfred Ernest Chalk, T. E. Burridge, William Fransis Quash - Arthur R. Turner, F. G. Spackman, J. Nicholas, James Edward Zealey, A. Haslom

Jak widać, sukces klubu nie skutkował wzrostem jego zainteresowania w ojczyźnie. Upton Park istniało jeszcze tylko przez jedenaście lat aż pochłonęły je futbolowe czeluści, z których nie wydostało się już nigdy. I pomyśleć, że kiedy pierwszy mistrz olimpijski definitywnie znikał w piłkarskiej mapy świata w Belfaście wodowano Titanica, a we Lwowie zakładano … PZPN.

Przed pierwszą grą


Większość kibiców, którzy interesują się historią reprezentacji Polski w piłce nożnej wie, że kadra swój pierwszy oficjalny mecz rozegrała 18 grudnia 1921 roku. Wie, że rywalem biało-czerwonych byli Węgrzy, a „Orły” przegrały 0:1. Niewielu jednak potrafi powiedzieć, co było wcześniej: skąd wyselekcjonowani zostali piłkarze na pierwszy międzypaństwowy mecz? W jaki sposób futbol znalazł się na polskich ziemiach i kto był pionierem w jego zaszczepianiu w państwie … które formalnie nie istniało na politycznych mapach świata? Przecież Polska nie znajdowała się w próżni i nagle nie objawiło się jedenastu herosów zdolnych rzucić wyzwanie Węgrom. Futbol na na-szych ziemiach rozwijał się już wcześniej, przybierał nawet znamiona profesjonalizmu, choć prawdę powiedziawszy o prekursorach wciąż wiemy bardzo mało.

Kiedy okrągły przedmiot zwany piłką został po raz pierwszy kopnięty na naszych ziemiach nie wiemy i z pewnością nie dowiemy się nigdy. Trudno też pisać o „na-szych” ziemiach, bo Polska jako państwo wówczas nie istniała. Rzeczpospolita została rozebrana między trzech zaborców, a wolność – po stu dwudziestu trzech latach niewoli – odzyskała dopiero w 1918 roku. Istniało w niej już wówczas kilkadziesiąt klubów, futbolem parało się kilkuset zawodników, więc w nowym państwie pod-stawy piłki funkcjonowały. Od kiedy, dokładnie wskazać nie sposób, opierać możemy się jedynie na wiarygodnych źródłach, a te wskazują na rok 1867. I Lwów. Całkiem prawdopodobne, że w galicyjskiej metropolii wszystko się zaczęło.

To właśnie tam w roku 1867 powstaje Towarzystwo Gimnastyczne Sokół, a jego podopieczni zaczynają trenować egzotyczną dyscyplinę, jaką jest futbol. Jednym z członków klubu jest inżynier Niedzielski, który podczas swojego pobytu w Odessie widział, jak w piłkę grają angielscy marynarze. Zaszczepia on w swoich współtowarzyszach klubowych pasję do tego sportu, próbuje także skodyfikować reguły gry, co wcale nie jest rzeczą prostą. W Sokole wiodącą dyscypliną jest rzecz jasna gimnastyka, futbolem zaczynają interesować się jednak coraz większe rzesze lwowskiej młodzieży. Z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć można, że spośród wszystkich zaborów kultura fizyczna stała na najwyższym poziomie w Galicji, skąd czerpała wzorce austriackie i węgierskie. Nie dziwi więc, że kolejnym punktem na piłkarskiej mapie Polski został Kraków. To tam 12 marca 1889 roku otwarty zostaje Park Jordana, gdzie trenuje i rozgrywa swoje „mecze” krakowski Sokół. Rok wcześniej Jordan – ceniony lekarz i profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego – otrzymał do Rady Miejskiej Krakowa osiem hektarów ziemi na Błoniach. Za własne środki wybudował tam pięć dużych i dwanaście mniejszych boisk – śmiało można stwierdzić, że była to pierwsza futbolowa baza w Polsce. W 1902 roku w Warszawie, w Ogrodzie Saskim, powstają Ogrody Raua, na których piłka nożna staje się dyscypliną bardzo popularną. Tak bardzo, że pięć lat później grano już na Agrykoli, na której odbył się pierwszy oficjalny mecz Warszawa – Kraków. Goście reprezentowani de facto wyłącznie przez piłkarzy Wisły wygrali pewnie 7:0. W Krakowie trenowano więc w Ogrodach Jordanowskich, w Warszawie – Ogrodach Raua, natomiast we Lwowie Sokół miał swoją „bazę” na błoniach za Cmentarzem Stryjskim. To w XIX wieku były najprężniej rozwijające się futbolowo miejsca w Polsce.

15 lipca 1894 roku we Lwowie dochodzi do pierwszego źródłowo udokumentowane-go meczu na ziemiach polskich. We wschodniej Galicji miejscowy Sokół podejmuje Sokoła z Krakowa. Gospodarze grają w szarych spodenkach, przyjezdni w czarnych, obie drużyny mają zaś białe koszulki. Mecz odbywa się w ramach III Zlotu Sokolego i trwa … siedem minut. Właśnie w tym czasie lwowiak Włodzimierz Chomicki trafia do krakowskiej bramki, po czym prowadzący zawody Zygmunt Wyrobek odgwizduje ich zakończenie. Wszystko przez … napięty terminarz zlotu, na którym główną uwagę przykuwa o wiele popularniejsza gimnastyka. Do rewanżu za to spotkanie dochodzi dopiero dwanaście lat później, tym razem mecz odbywa się w Krakowie, ale górą znów są futboliści ze Lwowa.

Tymczasem piłka nożna staje się sportem coraz popularniejszym. W 1900 roku lwowska „Gazeta Sportowa” publikuje reguły gry angielskiej „The Football Association”, a w trzy lata później powstaje w tymże mieście, w I Szkole Realnej, Klub Piłki Nożnej Sława, który wkrótce przyjmie nazwę Czarni. Zaraz po tym w klubie sportowo-gimnastycznym przy IV Gimnazjum powstaje Pogoń, a w 1907 roku uczniowie III i VI Gimnazjum zakładają Lechię. Także piłkarze trenujący na krakowskich Błoniach idą krok naprzód – wkrótce ukierunkowują swoje działania na założenie dwóch od-dzielnych klubów – tak rodzą się Cracovia i Wisła. Kontakty ba linii Lwów – Kraków są coraz częstsze, a oba regiony są futbolowymi przodownikami w Galicji. Ale i w pozostałych zaborach dzieje się wiele. W 1908 roku w Łodzi powstaje Łodzianka, która w przyszłości stanie się ŁKS-em, w Poznaniu zostaje powołana do życia Posnania (pierwotnie jako Normania), a w Ostrowie Wielkopolskim Veneta. Potem wszystko działa już na zasadzie kuli śnieżnej, a kolejne kluby wyrastają jak grzyby po deszczu – w Wilnie Śmigły, we Lwowie Hasmonea, w Drohobyczu Junak, w Grodnie Cresovia, w Stanisławowie Rewera. Palmę pierwszeństwa, na rzecz Krakowa, zaczyna tracić Lwów. Była stolica Polski leżała znacznie bliżej międzynarodowych metropolii, dlatego to ona wysunęła się na czoło w wyścigu o to, kto w polskim futbolu lepszy, szybszy, pierwszy. Właśnie w Krakowie w 1908 roku ma miejsce pierwsze oficjalne międzynarodowe spotkanie z udziałem polskiej drużyny: Cracovia przegrywa 2:5 z niemieckim Troppauer Sportverein z czeskiej Opawy, wkrótce potem pod Wawelem pojawia się m.in. reprezentacja Wiednia, która również nie daje „Pasom” większych szansa na korzystny wynik. Osiągane rezultaty nie satysfakcjonują miejscowych, najważniejsze jednak, że polskie kluby nawiązują międzynarodowe kontakty i stale podnoszą własne umiejętności. Znamienitym tego przykładem jest fakt, że w grudniu 1911 roku Cracovia jako pierwsza polska drużyna uznana zostaje przez austriacki związek za drużynę „I klasy”. W tym roku i w następnym do Krakowa przyjeżdżają z tourne kluby praskie, wiedeńskie i budapeszteńskie, a nawet zawodowcy ze szkockiego Aberdeen, którzy dwukrotnie gromią Wisłę 8:1 i 9:1. Nie próżnują też we Lwowie – już w początkach XX wieku organizują mini-turniej, a w 1911 roku powoła-ny zostaje w tym mieście (z inicjatywy Czarnych, Pogoni, Cracovii i krakowskiego Robotniczego Klubu Sportowego) Związek Polski Piłki Nożnej. Działał on formalnie w strukturach związku austriackiego, na dłuższą metę wiadomo jednak było, że nie ma on racji bytu. W 1912 roku o lidze jeszcze, rzecz jasna, nikt nie myślał, ale w Galicji przeprowadzono coś na wzór mistrzostw regionu. Były to mecze międzymiastowe pomiędzy Krakowem i Lwowem. Pierwsze z nich rozegrano w czerwca 1912 roku – krakowianie wygrali 3:1, a dwie bramki dla zwycięzców zdobyła jedna z legend Cracovii, Józef Kałuża (dziś przy ulicy jego imienia mieści się stadion „Pasów”). Już rok później znaliśmy pierwszego mistrza Galicji, została nim Cracovia. Tuż za nią uplasowały się Wisła, Pogoń i Czarni. W 1913 roku w Krakowie rozegrany zostaje też pierwszy mecz „międzykrajowy” – pełniąca honory gospodarzy Galicja przegrywa w nim z reprezentacją Śląska i Moraw aż 2:7.

Ze wszystkich trzech zaborów piłka nożna najwolniej rozwija się pod jarzmem rosyjskim. Kongresówka, w porównaniu z Galicją, jest daleko w tyle, choć i tam maleńkimi krokami powstają zręby klubów, a nawet struktur związkowych. W 1912 roku dwóch polskich piłkarzy, Józef Rymsza i Zygmunt Borejsza, bierze nawet udział w Igrzyskach Olimpijskich w Sztokholmie. Ponieważ mieszkali w Sankt Petersburgu zostali powołani do kadry … Rosji, która na Igrzyskach przegrała 1:2 z Finlandią i aż 0:16 z Niemcami. Paradoksalnie, szybszy rozwój futbolu stolica i okolice przeżyły podczas … pierwszej wojny światowej. Warszawa okupowana była wówczas przez Niemców, a ci – chcąc uzyskać przychylność tubylców – pozwolili nawet na to, aby jeden z klubów nazywał się Polonia. Tak w 1915 roku narodziły się „Czarne Koszule”. Rok później w lasach na Wołyniu powstała Legia. Dlaczego tam, tak daleko od stolicy? 1916 rok był na Wołyniu okresem względnie stabilnego spokoju, frontowi żołnierze w ramach zabicia nudy powołali więc do życia stowarzyszenie, którego zadaniem było zgrupowanie legionistów pragnących grać w futbol. Tak powstał Wojskowy Klub Sportowy. Podczas ofensywy lipcowej Legiony walczące u boku Austro-Węgrów zmuszono do cofnięcia się na zachód, tak Legia trafiła do Warszawy i pozostała już w stolicy na zawsze.

1918 rok przyniósł Polsce upragnioną niepodległość. To, o co przez blisko półtora wieku walczyło kilka pokoleń naszych rodaków w końcu stało się faktem. Nowe państwo musiało poradzić sobie z dziesiątkami problemów i wyzwań, niewielu zaprzątało sobie głowę drobnostkami takimi jak sport. Zrządzeniem losu w jednym miejscu i czasie zebrało się jednak kilku pasjonatów, którzy zrozumieli, że szeroko rozumiane krzewienie kultury fizycznej na najwyższym poziomie może być spoiwem konsolidującym tak bardzo rozbite i zróżnicowane pod wieloma względami społeczeństwo. W 1919 roku powstają pierwsze polskie związki sportowe. Prekursorem jest Polski Związek Lekkoatletyczny powołany do życia 11 października w Warszawie, a także Polski Komitet Olimpijski, którego pierwszym prezesem zostaje książę Stefan Lubo-mirski. W dniach 20-21 grudnia, również w stolicy, powstaje Polski Związek Piłki Nożnej. Na pierwszym historycznym zjeździe główne role odgrywają działacze z Lwowa i Krakowa: Ludwik Christelbauer, Tadeusz Kuchar, Stanisław Polakiewicz, Jan Weyssenhoff i Edward Cetnarowski. Założycielski zjazd z marszu uchwalił kilka fundamentalnych spraw: przyjął statut, wybrał swoją siedzibę (pierwotnie przez trzy lata miał nią być Kraków, ostatecznie PZPN stacjonował pod Wawelem aż do roku 1938), ustanowił granice dla pięciu związków okręgowych, wybrał swoje władze oraz podjął decyzję i poczynieniu wszelkich starań celem przyjęcia w poczet FIFA. Pierwszy statut został opracowany przez Stanisława Polakiewicza (przy niewielkiej pomocy Józefa Lustgartena i Jana Weyssenhoffa, którzy nanieśli nań małe poprawki), historycznym prezesem wybrano prezesa Cracovii, Edwarda Cetnarowskiego, pilnego ucznia Henryka Jordana. Jedną z decyzji pierwszego zjazdu PZPN była uchwała o możliwie jak najszybszym przeprowadzeniu rozgrywek o mistrzostwo Polski. Nie była to jednak liga rozumiana w obecnym tego słowa znaczeniu. Najpierw rywalizowano bowiem o prymat w każdym okręgu, dopiero mistrzowie tychże mieli rozstrzygnąć między sobą, kto zasługuje na tytuł. Liga wystartowała w roku 1920, z powodu wojny z bolszewikami nie została jednak ukończona.

Na wschodzie napierała czerwona nawałnica, tymczasem na Śląsku miejscowa ludność manifestowała swoją polskość, a jednym z jej przejawów była … działalność sportowa. 7 stycznia 1920 roku na apel Komitetu Plebiscytowego powstaje w Bytomiu KS Polonia, pierwszy polski klub na Górnym Śląsku. Wprawdzie zostaje zlikwidowany dwa lata później po przyłączeniu Bytomia do Niemiec, a ze współczesną Polonią, powstałą w 1945 roku nie ma nic wspólnego, był jednak prekursorem, który pokazał drogę innym. Wkrótce na Śląsku powstają kolejne kluby, które stanowią bardzo ważny element w walce o polską sprawę. W Hajdukach Wielkich założony jest Ruch (protoplasta dzisiejszego Ruchu Chorzów), w Katowicach Pogoń, w Lipinach Naprzód, wreszcie znów w Bytomiu – Poniatowski. Akcja plebiscytowa sprawiła, że Śląsk wizytowały i rozgrywały tam pokazowe mecze Polonia Warszawa, Cracovia i Pogoń Lwów, wszystko to sprawiało, że zręby nowego państwa zazębiały się jeszcze bardziej. W marcu 1920 PZPN ustalił, że w Polsce istnieje 218 klubów zrzeszających 4855 piłkarzy (w 1929 roku było to odpowiednio: prawie 600 klubów i 16 tysięcy piłkarzy). W piłkarskiej centrali trwa mobilizacja, aby wysłać drużynę na olimpijski turniej do Antwerpii. W kwietniu w Krakowie odbywa się nawet zgrupowanie kadry uczestników typowanych na wyjazd do Belgii, a drużyną opiekuje się specjalnie sprowadzony w tym celu trener, Amerykanin Chris Burford. Ostatecznie kadra do Antwerpii się nie udała. Wobec wojny polsko-bolszewickiej wielu powołanych piłkarzy oddelegowanych zostało za to na front, aby ratować dopiero co odzyskaną niepodległość.

Cud nad Wisłą sprawił, że młoda państwowość została ocalona, a życie w Polsce powoli zaczynało wracać na właściwe tory. Podobnie było z futbolem. Wczesną wio-sną 1921 roku rozpoczyna się nowy sezon, którego stawką będzie mistrzostwo. W maju na Górnym Śląsku wybucha powstanie, choć formalnie rejon ten wciąż nie na-leży do struktur PZPN, w innych okręgach mistrzostwa odbywają się z lepszym, bądź gorszym skutkiem, w każdym wyłoniony zostaje jednak zwycięzca. Ci spotykają się z kolei w rozgrywkach, które mają wyłonić pierwszego mistrza Polski. Zostaje nim Cracovia, „Pasy” wyprzedzają Polonię Warszawa, Wartę Poznań, Pogoń Lwów i ŁKS, a tytuł pieczętują wygrywając 5:2 z Pogonią na jej stadionie. Pierwszego gola w historii strzela Stanisław Mielech z Cracovii.

Sytuacja w polskim futbolu zaczyna się normalizować, także na innych płaszczyznach powoli doganiamy zachód. Wyznacznikiem nowego jest m.in. powstanie „Przeglądu Sportowego”. Pierwszy numer ukazuje się 21 maja 1921 roku, a jego na-czelnym jest Ignacy Rosenstock. Także polskie kluby coraz częściej mierzą się z konkurencją z zagranicy, przykładem czego choćby wizyta Cracovii w Budapeszcie i minimalna porażka 0:1 z FTC oraz bezbramkowy remis z MTK. Krajobraz społeczny sprzyja rozwojowi futbolu, dlatego PZPN coraz intensywniej rozgląda się za rywalem na historyczną, pierwszą potyczkę międzynarodową. A zadanie ma trudne, bo Polska wciąż nie jest członkiem FIFA (stanie się nim, wespół m.in. z Brazylią, Urugwajem i Egiptem, dopiero w roku 1923), a otaczają ją sąsiedzi, z którymi stosunki są co najmniej napięte i konfrontacja na polu sportowym wydaje się niemożliwa. Piłkarska centrala zerka więc na dalsze rejony Europy, proponuje rozegranie towarzyskiego meczu Francji i Szwecji, obie federacje ignorują jednak polskie zaproszenie. Kolejnym krokiem jest nakłonienie do gry kontrolnej Austrii. Wydaje się, że kierunek jest dobry, w końcu działacze ze Lwowa i Krakowa mają w Wiedniu bardzo dobre kontakty. Austriacy wyrażają zgodę, ustalają nawet datę – 3 lipca 1921 roku w Krakowie – szybko jednak wycofują się ze wszystkich deklaracji i rezygnują z przyjazdu do Pol-ski. Nieoczekiwanie, pomocną dłoń do debiutantów wyciągają wówczas Węgrzy, którzy sami proponują rozegranie międzypaństwowego meczu. Madziarzy chcą byśmy grali z nimi w Boże Narodzenie 1912 roku. Propozycja z gatunku tych, jakim się nie odmawia, PZPN chętnie godzi się więc na przyjazd do Budapesztu, szybko w łonie samego związku pojawia się jednak wątpliwości: że rywal na debiut zbyt mocny, że termin nieodpowiedni, bo w Polsce na poziomie ligowym kończy się grać w listopadzie. Centrala próbuje przełożyć spotkanie na listopad właśnie, a nawet na wiosnę 1922 roku, ostatecznie ustala wspólnie z Węgrami termin – 18 grudnia 1921 roku.

Selekcją zawodników na to spotkanie zajmuje się kapitan Józef Szkolnikowski. Za-danie ma trudne, bo akurat w tym samym czasie … pochłaniają go obowiązku w wojsku, wkrótce ma zostać majorem. Odpowiedzialnością za wyselekcjonowanie przyszłych reprezentantów obarcza więc Imre Pozsony’iego, ówczesnego trenera Cracovii. To właśnie Węgier wybrał grupę dwudziestu dwóch piłkarzy, z której zrodzić się miała kadra Polski. Zawodnicy ci rozegrali między sobą dwa wewnętrzne sparingi, a w grudniu – przed wyjazdem do Budapesztu – zmierzyli się z Bielskiem, Lwowem i Krakowem. Wygrywali odpowiednio 3:1, 9:1 i 7:1, mimo tego, na Węgry udali się z przekonaniem, że Madziarzy spuszczą im porządne lanie. Jak dobrze wiemy, biało-czerwoni ulegli doświadczonym rywalom tylko 0:1. Wstydu więc nie było, ale powód do dumy, że Polska na dobre zaistniała na piłkarskiej mapie Europy.


Skład kadry na mecz z Węgrami ustalony przez Zarząd PZPN na posiedzeniu w dniu 28 listopada 1921 roku w Krakowie:
bramkarz: Jan Loth II (Polonia Warszawa); obrońcy: Ludwik Gintel (Cracovia), Artur Marczewski (Polonia Warszawa); pomocnicy: Zdzisław Styczeń (Cracovia), Stanisław Cikowski (Cracovia), Tadeusz Synowiec (Cracovia); napastnicy: Stanisław Mielech (Cracovia), Wacław Kuchar (Pogoń Lwów), Józef Kałuża (Cracovia), Marian Einba-cher (Warta Poznań), Leon Sperling (Cracovia); rezerwowi: Stefan Loth I (Polonia Warszawa), Mieczysław Batsch (Pogoń Lwów).

Maszynka do zarabiania pieniędzy


Próbujący odbudować swoją pozycję na arenie nie tyle międzynarodowej, co we włoskiej Serie A, AC Milan od początku okna transferowego sukcesywnie sprowadza na San Siro graczy o uznanych nazwiskach. Wśród potencjalnych nabytków ekipy ze stolicy Lombardii wymieniano m.in. Jacksona Martineza, który trzy ostatnie sezony spędził w Porto. Milan był zainteresowany sprowadzeniem Kolumbijczyka, kiedy jednak okazało się, że trzeba będzie zapłacić za niego zapisaną w kontrakcie sumę odstępnego wynoszącą 35 milionów euro po angielsku wycofał się z negocjacji. Na Martineza za taką kwotę szybko znalazł się jednak kolejny kupiec, do akcji wkroczyło bowiem Atletico, które najprawdopodobniej zdecyduje się posiąść jego kartę od wicemistrzów Portugalii. Wygląda więc na to, że na Estadio do Dragao zrobią kolejny świetny interes. Kolejny, bo od 2004 roku Smoki wytransferowały zawodników za zawrotną sumę 400 milionów funtów!

W ostatnim dziesięcioleciu żaden inny klub w Europie nie sprzedał większej liczby piłkarzy wartych ponad 20 milionów funtów i żaden nie wygenerował na transferach większej kwoty niż ta uzyskana przez Porto. Smoki nie słabną przy tym, nie popadają w degrengoladę – przeciwnie, na miejsce każdego sprzedanego mają już w obwodzie dwóch nowych, którzy po drobnym ograniu mogą z miejsca wskoczyć do podstawowej jedenastki i… promować się przyszłym kupcom. Bo w Porto wiadomo, że jak jesteś dobry, to długo tu nie pograsz. Sezon, dwa, góra trzy – parol zagną na ciebie bogatsi, obiecujący wyższy kontrakt, lepsze perspektywy. A ty się skusisz, bo uznasz, że to dla ciebie dobre. A klub cię sprzeda, bo wie, że zarobi na tobie ładne pieniądze. I tak maszynka się kręci, wszyscy są zadowolni, najbardziej działacze ze stolicy portugalskiego wina, bo kasa znów spuchnie od zielonych papierków.

Powyższa zasada to dewiza, którą od lat kieruje się Porto – za grosze sprowadza całe naręcza zawodników z Ameryki Południowej, a potem sprzedaje ich z gigantycznym zyskiem. Proste pytanie, czemu mogą oni, a innym takie manewry się nie udają. Cóż, pewnie działacze i skauci „Smoków” mają wrodzony talent do przekonywania, poza tym przekonywać jest im łatwiej, bo większość krajów Ameryki Południowej łączą z Portugalią silne związki historyczne i kulturowe. Najlepiej widać to oczywiście na przykładzie Brazylii, zresztą właśnie z ligi pięciokrotnych mistrzów globu wędruje na Półwysep Iberyjski największa liczba talentów. Swoje też robią łagodniejsze przepisy prawa pracy, które przybyszom zza oceanu pozwalają z miejsca podpisać zawodowy kontrakt. Porównując to z przepisami choćby w Anglii wiadomo dlaczego to Portugalia staje się pierwszym portem piłkarskich diamentów na futbolowej mapie Starego Kontynentu.

Oczywiście warto zdać sobie sprawę, że do kasy Porto nie trafia cała kwota, za którą dany zawodnik odchodzi z klubu. Część trafia do związku, część (w zależności od tego jak skonstruowany jest kontrakt) musi zostać przelana na konto poprzedniego klubu piłkarza, a część (z reguły zawrotną) pobierają żerujący na wolnym rynku i wypatrujący okazji niczym sępy na pustkowiu menadżerowie. Niedoścignionym szefem w tym mało zacnym fachu stał się w ostatnich latach Jorge Mendes, przez którego ręce przeszło w Porto kliku piłkarzy, m.in. Radamel Falcao czy Eliaquim Mangala. Tak czy siak, Smokom taki biznes się opłaci. Bo czy zarobią więcej, czy mniej i tak zarobią. A przecież właśnie o to w całym tym biznesie chodzi najbardziej.

Lista zawodników, których od 2004 roku Porto sprzedało za 10 lub więcej milionów funtów:

Paulo Ferreira do Chelsea w 2004 - 13.2 mln funtów
Deco do Barcelony w 2004 - 14.0 mln funtów
Ricardo Carvalho do Chelsea w 2004 - 19.8 mln funtów
Maniche do Dynama Moskwa w 2005 - 10.9 mln funtów
Anderson do Manchesteru United w 2007 - 20.3 mln funtów
Pepe do Realu Madryt w 2007 - 20.3 mln funtów
Jose Bosingwa do Chelsea w 2008 - 16.3 mln funtów
Ricardo Quaresma do Interu w 2008 –  15.1 mln funtów
Aly Cissokho do Olympique Lyon w 2009 – 13.0 mln funtów
Lucho Gonzalez do Olympique Marsylia w 2009 - 15.3 mln funtów
Lisandro Lopez do Olympique Lyon w 2009 - 20.4 mln funtów
Bruno Alves do Zenita Sankt Petersburg w 2010 - 18.2 mln funtów
Radamel Falcao do Atletico Madryt w 2011 - 34.7 mln funtów
Hulk do Zenitaa Saankt Petersburg w 2012 -- 31.7 mln funtów
Joao Moutinho do Monaco w 2013 -- 21.4 mln funtów
James Rodriguez do Monaco w 2013 - 38.4 mln funtów
Juan Iturbe do Verony w 2014 - 12.2 mln funtów
Fernando do Manchesteru City w 2014 - 12.0 mln funtów
Eliaquim Mangala do Manchesteru City w 2014 - 31.8 mln funtów
Danilo do Real Madryt w 2015 - 22.8 mln funtów
Jackson Martinez do Atletico Madryt w 2015 - 24.8 mln funtów

Trzy, dwa, jeden … jedenaście


Przy okazji ostatniego przetargu na prawa do Ekstraklasy sporo zamieszania w mediach wywołała informacja, że na rynku ma pojawić się nowy gracz, który ostrzy sobie zęby na pokazywanie naszej ligowej piłki. Przetarg się skończył, zgodnie z oczekiwaniami wygrało go nc+, które prawami podzieliło się z Eurosportem (na swojej drugie antenie pokaże na żywo dwa mecze każdej kolejki – piątkowy i poniedziałkowy – plus kilka z odtworzenia). O nowym kanale zrobiło się cicho, sprawa przyschła i wydawało się, że skona z biegiem czasu. Tymczasem, bomba!, okazuje się, że temat jest gorący i choć Ekstraklasy już nie pozyska, uczepił się zębami na parę innych łakomych kąsków, którymi chce przyciągnąć potencjalnych telewidzów.

Stacja, a właściwie stacje, bo docelowo mają być dwie – będą nosić nazwy Eleven i Eleven Sport. Pierwsza będzie stricte piłkarska, na drugiej mają być transmitowane inne wydarzenia lub mecze rozgrywane równolegle z tymi, które będzie można śledzić na pierwszej antenie. Co w ofercie? No cóż, nastawiają się głownie na piłkę, bo już mają podobno klepnięte umowy na wyłączność na ligę włoską, francuską i szkocką, negocjowane są jeszcze prawa do Pucharu Anglii i Pucharu Ligi Angielskiej. Ponadto w ofercie niepiłarskiej znaleźć się mają: włoska liga siatkówki mężczyzn Lega Pallavolo, Liga Mężczyzn w piłce ręcznej mężczyzn, gale sportów walki, Formuła 1 (od sezonu 2016, do końca tego roku umowę na F1 ma Polsat), wyścigi w sportach motorowych (najpewniej te towarzyszące Formule 1) oraz NFL, czyli futbol amerykański zza Oceanu. Ciekawe szczególnie i śmiałe to ostatnie rozwiązanie, śmiem wątpić jednak czy polskiego widza uda się zarazić jajowatą gałą. Lepszym ruchem byłoby pozyskanie praw do NHL, która usunęła się z polskich odbiorników wraz z zamknięciem europejskiego oddziału ESPN America. Równie dobrze do NFL Eleven może dokupić sobie prawa np. MLB, czyli zawodowej ligi baseballa. I to, i to będzie kasą wyrzuconą w błoto.

Ogólnie oferta jest na tyle bogata, że w sezonie spokojnie da się zapchać nią dwie ramówki codziennie serwując przynajmniej jedną pozycję live. Tylko czy te programy zadowolą widza, który za ich oglądanie będzie musiał dodatkowo zapłacić? Ile meczów ligi francuskiej albo szkockiej przyciągnie uwagę przeciętnego piłkarskiego fana? We Francji kilka, w Szkoci żaden, bo po degradacji Rangersów nawet pies z kulawą nogą nie interesuje się tymi rozgrywkami. Zobaczcie ile meczów Ligue 1 i Serie A pokazywała w ostatnim sezonie platforma nc+, która dysponowała prawami do obu lig. Garstkę. Bo nikt tego nie chciał oglądać, bo Cyfra traktowała je jako upychacze, wstawiając w awaryjnych sytuacjach kiedy nie grała Ekstraklasa, La Liga albo Premier League. Te rozgrywki były dla ludzi z Sobieskiego priorytetem, dlatego po Francji i Włoszech nikt specjalnie płakał nie będzie. Nie zgadzam się też ze stwierdzeniami, że Eleven odbierze nc+ widzów. Nie odbierze, bo ma na tyle słaby produkt, że nie ma czym zachęcić do porzucenia konkurencji. Już solidniejsza wydaje się niepiłkarska oferta, szczególnie dla fanów sportów motorowych (głównie F1) i piłki ręcznej. Jeśli w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów VIVE Kielce znów będzie rozpychać się łokciami to ludzie zaczną oglądać Eleven, jeśli nie, wszystko pójdzie z dymem. Papierkiem lakmusowym będą zresztą już mecze Wisły Płock w fazie grupowej, Nafciarze wylosowali bowiem takich rywali, że same ich nazwy są magnesem, który przyciągnie fanów szczypiorniaka przed telewizory.

No właśnie, czy przed telewizory? Dystrybucja nowego kanału ponoć kuleje. Z tego co wiadomo, Eleven Sports Network ogłosił przetarg ofertowy na firmę, która zajmie się dystrybucją programów. Warunki jakie postawione zostały dystrybutorom są ponoć niepoważne, by nie powiedzieć śmieszne, wątpliwe jest zatem, aby przynajmniej jeden kanał znalazł się od razu na platformach cyfrowych i u kablarzy. Przypominam, że takich akcji nie dopina się w jeden dzień, jest drugi tydzień lipca, a kanały planują swój start w połowie sierpnia. Czasu pozostało więc niewiele. Poza tym jeśli nawet uda się dołączyć je do oferty programowej, najpewniej nie znajdą się one w najniższych pakietach, więc ci, którzy będą chcieli je oglądać, będą musieli liczyć się z przejściem na wyższy abonament. W czarnym dla Eleven scenariuszu z kablarzami nie uda się jednak dogadać na czas i nie będzie ich w żadnych, nawet platynowo-vipowsko-hiperwypasionych pakietach. Co wtedy? Najpewniej na rozruch zostanie tylko strona internetowa, która będzie zawierała dostęp do wszystkich transmisji plus aplikacja mobilna umożliwiająca streaming wszystkich materiałów wideo. Oczywiście płatna. A żeby móc z niej korzystać, trzeba będzie liczyć się z wydatkiem rzędu 30-40 złotych miesięcznie. I tu wracamy do punktu wyjścia, ile osób zapłaci żądaną przez nadawcę kwotę, by móc raczyć się ucztą w postaci spotkania Inverness – St. Mirren? Żeby chcieć być premium i ściągnąć z ludzi dodatkową kasę, trzeba mieć ofertę premium, a nie ligę szkocką. Czy po to, żeby raz w miesiącu obejrzeć mecz pokroju Juventus – Inter albo Roma – Milan ludzie zapłacą 30 zł? Jeśli zapłacą, to są baranami. Co innego, gdyby Eleven uzyskało jeszcze prawa choćby do La Ligi – mecze Barcy i Realu byłyby wabikiem, ale Montpellier i Stade Rennes? Bądźmy poważni. Zresztą tematu La Ligi pewnie i tak na serio nie ma, bo to już produkt na którego stratę nc+ pozwolić sobie nie może.

A bez tego Eleven będzie taką bogatszą wersją Sportklubu – od wielkiego dzwonu można coś tam obejrzeć, ale jak się nie obejrzy, to dramatu nie będzie. Nc+, Polsatowi Sport ani Eurosportowi na obecną chwilę ani nie będą w stanie zagrozić, ani odebrać im widzów. Nie ten kaliber, nie ta oferta i nie te możliwości. Stracić może jedynie TVP Sport, które na tygodniu i tak tka ramówkę powtórkami powtórek, a ciekawych transmisji ma tyle co kot napłakał. Wielcy nie muszą się bać, jedynie nc+ może rozważyć zamknięcie swojej drugiej anteny sportowej  i całkowite zlikwidowanie kanału 36 (docelowo to właśnie tu lądowała najczęściej Liga francuska). Chociaż ta pierwsza propozycja wcale nie jest taka pewna, od kilkunastu tygodni mają bowiem taką ofertę… golfa, że mogą tłuc ją na okrągło i prawie zawsze pokażą albo coś live, albo premierowy materiał. Pomysłem byłoby też połączenie Canalu+ Sport 2 z nSportem+ i stworzenie jeden atrakcyjnej anteny, na której byłby żużel, golf plus wszystkie inne relacje, jakie nie zmieszczą się na głównej antenie. No ale przecież to już nie mój ból dupy, niech głowią się nad nim więksi i mądrzejsi, w końcu to ich praca. Ja tu tylko pisuję.

Pomorski tygrys śni o potędze



Marzy im się mistrzostwo, ale najpierw marzy im się wielka drużyna, która regularnie będzie zapełniała trybuny nowoczesnej PGE Areny. W Gdańsku chcą zbudować team, który rzuci rękawicę Legii i Lechowi i będzie w stanie stać się trzecią siłą polskiej piłki. Przesłanki ku temu są, bo i …konkurencji do trzeciego motoru ekstraklasy nie widać – Wisła stacza się w przeciętność, Śląsk porzucił już mocarstwowe plany z czasów Zygmunta Solorza i też powoli stacza się w ligową szarzyznę, reszta konkurencji finansowo i organizacyjnie jest przynajmniej dwie długości za ekipą z Pomorza.

Lechia swoją pozycję buduje konsekwentnie i długofalowo. Oczywiście w Gdańsku zdarzają się pomyłki – nieudane transfery, nietrafione wybory trenerów, ale jest jakaś myśl przewodnia, która przyświeca radzie nadzorczej i nakręca karuzelę, tak aby cel stał się środkiem a nie celem samym w sobie. W Gdańsku już skompletowali niezłą jak na polskie warunki kadrę, a zapowiadają, że wzmocnienia będą i to z nazwiskami, które mogą rzucić na kolana. W Lechii szukają ponoć solidnego bramkarza, bo choć mają na tę pozycję trzech w miarę równorzędnych zawodników Jerzy Brzęczek chce mieć między słupkami bezapelacyjny numer jeden, który przyćmi konkurencję. Roszady mają być też w przednich formacjach, choć tu zakupiono już latem Michała Maka ze zdegradowanego Bełchatowa. Latem do klubu przyszli też Bartłomiej Pawłowski z Zawiszy Bydgoszcz, nieźle rokujący 19-letni Marko Marić z Rapidu Wiedeń i Mario Maloča z Hajduka Split. Ciekawy jest zwłaszcza transfer ostatniego z nich – 26-letni Chorwat w ubiegłym sezonie był podstawowym zawodnikiem swojego dotychczasowego klubu, a w jego barwach rozegrał 28 meczów. Wszystko wskazuje na to, że będzie dla Lechii solidnym wzmocnieniem. Żeby nie było w szatni tłoku Lechia trochę też sprzedaje i wypożycza. Z bardziej znanych nazwisk z klubem pożegnali się na razie Piotr Grzelczak, który wylądował w Jagiellonii i jedna z największych niespełnionych nadziei polskiej piłki ostatnich lat, Mateusz Możdżeń, którego skusiło Podbeskidzie Bielsko-Biała. Czystki z pewnością latem nie będzie, choć bardzo prawdopodobne, że z klubem pożegna się jeszcze kilku zawodników.

Lechia już w ubiegłych dwóch sezonach zaskoczyła transferami. Na Pomorze trafili przecież trzej ekslegioniści z reprezentacyjnym stażem: Daniel Łukasik, Ariel Borysiuk i Jakub Wawrzyniak, przy czym tylko pierwszy z nich bezpośrednio z Warszawy. Dwaj pozostali przyszli do klubu po średnio udanych wojażach zagranicznych. Na Traugutta nie żałowano pieniędzy na Bartłomieja Pawłowskiego, który przyszedł z Widzewa i Macieja Makuszewskiego wykupionego z Tereka. Solidne pieniądze kosztowali też niemłody już przecież Sebastian Mila i Adam Dźwigała, który akurat w kolebce Solidarności poradził sobie średnio i prawdopodobnie latem znów zmieni pracodawcę. Nieźle z nowych grał Gerson, solidnie wracający z Monachium Grzegorz Wojtkowiak, złapał kontakt z drużyną wypożyczony z Norymbergii Antonio-Mirko Colak, którego zdecydowano się teraz definitywnie wykupić za pół miliona euro. W sumie więcej było transferów udanych podnoszących jakość, niż tych, które okazały się niewypałami. W Gdańsku nie żałują pieniędzy, ale jak już je wydają, chcą mieć pewność, że nie będzie to kasa wyrzucona w błoto.

I Lechia małymi kroczkami powoli dobija się do topu. Trzy lata temu finiszowała w lidze na ósmym miejscu, dwa – na czwartym, a ubiegły sezon zakończyła na piątej pozycji, ale walnie przyczyniła się do… wywalczenia mistrzostwa przez Lecha, w przedostatniej kolejce bezbramkowo zremisowała bowiem z Legią, stawiając ekipę ze stolicy pod ścianą i odbierając jej niemal wszystkie nadzieje na tytuł. Szału nie ma, ale pamiętajcie, że dziesięć lat temu gdańszczanie rywalizowali jeszcze w czwartej lidze, a ekstraklasową drużyną stali się dopiero w 2008 roku. Mozolne budowanie marki póki co zmierza w dobrym kierunku, jeśli w Gdańsku nikomu nie zagotują się głowy Lechia ma szansę, aby w przeciągu trzech-czterech następnych sezonów wdrapać się na szczyt. Czy ją wykorzysta, zależy już tylko od działaczy, trenerów i samych piłkarzy. Póki co latem na PGE Arenę przyjeżdżają znakomici sparingpartnerzy – najpierw Wolfsburg, później sam Juventus. Jeśli dodamy do tego, że przed rokiem „Biało-Zieloni” mierzyli się m.in. z Barceloną (w barwach której oficjalnie zadebiutował wówczas Neymar), widać jak na dłoni, że marka klubu rośnie. Bo owszem, Juve czy Barca przyjeżdżają do Gdańska, bo dostają za to kupę kasy. Ale same pieniądze to nie wszystko, gdyby tak było całe dwa wakacyjne miesiące Katalończycy spędzaliby na Półwyspie Arabskim i grali co pięć dni z rywalami pokroju Al-Alhy albo Al-Nassr. A z tego co się orientuję, tak chyba się nie dzieje.

Piłkarskie lato w TV

Zwykło się przyjmować, że lato to w klubowej piłce sezon ogórkowy, który właściwie – jeśli ktoś nie interesuje się oknem transferowym – można sobie odpuścić. Bo i co niby oglądać? Pląsy naszych w europucharach i ich boje na śmierć i życie z rywalami z Islandii albo Litwy? Faktycznie, ligi nie grają, Europa na poważnie swoje rozgrywki zaczyna dopiero po wakacjach, a reprezentacje zapadają w błogie nicnierobienie aż do wrześniowych meczów eliminacyjnych. Teoretycznie, wszystko to prawda, w praktyce jednak wielcy nie odpuszczają nawet na momencik i w wakacje też wrzucają wysokie obroty decydując się na wojaże po Azji, Ameryce, czy Europie i rywalizację z innymi możnymi Starego Kontynentu. W ostatnich latach namnożyło się mniej lub bardziej prestiżowych turniejów, które latem odbywają się na całym świecie. Reale, Barcelony czy Manchestery chętnie biorą w nich udział, bo po pierwsze same mają okazję dobrze na tym zarobić, po wtóre nakręcają koniunkturę na siebie w najdalszych zakątkach globu. Jesteście w stanie wyobrazić sobie ile daje Bayernowi rozegranie towarzyskiego meczu w Szanghaju? Nie chodzi tu bynajmniej o wpływy stricte z samego meczu, które podarują Chińczycy, ale o dostęp do niepoliczalnego  wręcz rynku generującego każdego dnia miliardowe obroty. Niech co dziesięciotysięczny Chińczyk kupi dzięki takiemu tournee koszulkę Bawarczyków, a dochody mistrza Niemiec wystrzelą gdzieś pod stratosferę.

Właśnie dlatego największe europejskie firmy coraz śmielej decydującą się na azjatyckie lub amerykańskie eskapady. Mimo że zakłócają one spokojnie przygotowanie do nowego sezonu i nie pozwalają piłkarzom wypocząć po ostatnich rozgrywkach. Nikt już na to nie patrzy, bo w piłce sentymenty już dawno zamknięto za drzwiami z napisem „muzeum”. Teraz liczy się pieniądz. Kasa, misiu, kasa – jakby chcieć parafrazować byłego selekcjonera.
A na egzotycznych tournee wielcy mierzą się sami ze sobą. Bo kogo zainteresuje bój Chelsea z Adelajdą, jeśli w tym samym czasie Chelsea może równie dobrze zmierzyć się z PSG. O! To ci dopiero meczycho! A tego lata takich spotkań nie zabraknie. Wprawdzie w polskiej telewizji pokażą same okruszki, jest jednak sposobność, żeby dostać się do pańskiego stołu – wystarczy przełączyć się na Sport1*, Niemcy zamierzają bowiem transmitować sporą dawkę sparingowych meczów dużego kalibru. Poniżej lista wszystkich najciekawszych spotkań wraz z godzinami ich transmisji. Parę zapowiada się naprawdę interesująco, parę na bank będzie świetnymi widowiskami. Uwaga zwłaszcza na 25 lipca – będziecie mogli zobaczyć wtedy pięć meczów, wśród nich Milan – Inter, Borussia – Juve, Manchester United – Barcelona i Chelsea – PSG!

Hansa Rostock – Werder Brema (wtorek 7 lipca, godz. 18.15)
Wolfsberger – Schalke 04 Gelsenkirchen (piątek 10 lipca, godz. 18.25)
Schalke 04 Gelsenkirchen – Udinese Calcio (wtorek 14 lipca, godz. 19.55)
FC Basel – Bayer Leverkusen (środa 15 lipca, godz. 19.55)
VfL Bochum – Borussia Dortmund (piątek 17 lipca, godz. 19.55)
Real Madryt – AS Roma (sobota 18 lipca, godz. 10.55)
Bayern Monachium – Valencia CF (sobota 18 lipca, godz. 13.25)
Arminia Bielefeld – Hamburger SV (sobota 18 lipca, godz. 15.25)
Borussia Mönchengladbach – Standard Liege (niedziela 19 lipca, godz. 14.55)
Manchester City – AS Roma (wtorek 21 lipca, godz. 12.00)
Bayern Monachium – Inter Mediolan (wtorek 21 lipca, godz. 13.55)
Hertha Berlin – Fulham Londyn (środa 22 lipca, godz. 17.55) 
FC Köln – Espanyol Barcelona (środa 22 lipca, godz. 19.55)
Bayern Monachium – Guangzhou Evergrande (czwartek 23 lipca, godz. 13.30)
Manchester City – Real Madryt (piątek 24 lipca, godz. 11.45)
AC Milan – Inter Mediolan (sobota 25 lipca, godz. 13.55)
Werder Brema – Sevilla FC (sobota 25 lipca, godz. 17.00)
Borussia Dortmund – Juventus Turyn (sobota 25 lipca, godz. 19.00)
Manchester United – FC Barcelona (sobota 25 lipca, godz. 21.55)
Chelsea Londyn – Paris Saint-Germain (sobota 25 lipca, godz. 23.55)
Arsenal Londyn – VfL Wolfsburg (niedziela 26 lipca, godz. 17.15)
Inter Mediolan – Real Madryt (poniedziałek 27 lipca, godz. 14.00)
Schalke 04 Gelsenkirchen – FC Porto (poniedziałek 27 lipca, godz. 17.55)
Real Madryt – AC Milan (czwartek 30 lipca, godz. 14.00)
FC Köln – Stoke City (sobota 1 sierpnia, godz. 14.55)
Hannover 96 – AFC Sunderland (sobota 1 sierpnia, godz. 16.55)
FC Köln – Valencia CF/FC Porto (niedziela 2 sierpnia, godz. 14.55)
Schalke 04 Gelsenkirchen – Twente Enschede (niedziela 2 sierpnia, godz. 16.55)
AC Fiorentina – FC Barcelona (niedziela 2 sierpnia, godz. 20.55)

*Sport1 (dawny DSF) – niemieckojęzyczny program sportowy nadawany w satelity Aster. W Polsce dostępny u niektórych kablarzy. Jeśli nie macie go w swojej ofercie wystarczy smartfon i dostęp do Internetu. Ściągacie całkowicie darmową aplikację Globo TV albo German TV i do woli raczycie się wszystkimi meczykami. Albo ślęcząc przed komputerem odpalacie stronkę sport1.de i macie wszystko podane na tacy.
 
Copyright © 2013. Shankly mówi - All Rights Reserved
Template Created by ThemeXpose | Published By Gooyaabi Templates