Monachium 1958 i dzieci Busby’ego


Gdyby nie tragiczny w skutkach wypadek na monachijskim lotnisku Riem Real Madryt nie byłby być może najbardziej utytułowanym klubem w historii Pucharu Mistrzów, nie miałby na koncie dziewięciu triumfów w tych rozgrywkach i nie zdominowałby tak bardzo rywalizacji na Starym Kontynencie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Być może, bo za Kanałem La Manche rosła potęga, która rzuciła „Królewskim” rękawicę i właśnie ruszała na podbój kontynentalnej części Europy. Tą siłą był Manchester United, który pod wodzą Matta Busby’ego miał tylko jeden cel – stać się suwerenem Pucharu Mistrzów! Sen o potędze „Czerwonych Diabłów” prysł jednak zanim zdążyć nabrać realnych kształtów. Jego kres nastąpił w 1958 roku na lotnisku w stolicy Bawarii.

Luty 1958 roku rozpoczął się dla Manchesteru najlepiej, jak tylko można sobie wyobrazić. Pierwszego dnia miesiąca United w niezwykle prestiżowej potyczce pokonali bowiem na Highbury odwiecznego rywala ze stolicy, Arsenal. Zwycięstwo 5:4 na terenie rywala miało być preludium przed kolejnymi znakomitymi występami, pierwszym z nich był planowany rewanż w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów przeciwko Crvenej Zvezdzie. Anglicy w Belgradzie natrafili na wyjątkowo niesprzyjające warunki atmosferyczne: padało, było zimno, a boisko było bądź grząskie, bądź zamarznięte. Przybysze z Wysp do aury zaadaptowali się jednak bardzo szybko – po dziewięćdziesięciu sekundach prowadzili 1:0 (bramka Dennisa Violleta), wkrótce mogli je podwyższyć, ale sędzia niesłusznie odgwizdał pozycję spaloną. Mimo tego, do szatni MU schodziło prowadząc 3:0 – jeszcze przed przerwą dwukrotnie bramkarza Crvenej Zvezdy pokonał Bobby Charlton. W drugiej odsłonie podopieczni Matta Busby’ego rozluźnili się zbyt mocno, poczuli własną moc i zlekceważyli rywala. A ten rzucił wszystko na jedną szalę i doprowadził do remisu. Końcówka meczu była niezwykle nerwowa, na odwrócenie losów rywalizacji Jugosłowianom zabrakło jednak czasu, a po zwycięstwie przed własną publicznością 2:1 remis w pełni satysfakcjonował Manchester, który dzięki temu awansował do półfinału Pucharu Mistrzów.

„Czerwone Diabły” Bałkany opuszczały w wyśmienitych nastrojach, w drodze do domu czekała ich jednak jeszcze przymusowa wizyta na dotankowanie w Monachium. Bawaria przywitała Wyspiarzy tak jak żegnał Zagrzeb – śniegiem, deszczem, upiornym wiatrem i normalnymi o tej porze roku temperaturami oscylującymi w okolicach zera stopni Celsjusza. Identycznie też żegnała, cała procedura uzupełnienia paliwa przeprowadzona została bowiem szybko i sprawnie. O 14:19 czasu brytyjskiego wieża kontrolna w Monachium otrzymała wiadomość, że samolot z piłkarzami Manchesteru na pokładzie jest gotowy do startu. Dwanaście minut później piloci otrzymali zgodę na odlot. Ich pierwsza próba wzbicia maszyny w powietrze zakończyła się niepowodzeniem, podobnie druga, przerwana z powodu złego ciśnienia w silniku numer jeden. Po tym incydencie pasażerowie opuścili maszynę i udali się do hali odlotów. Spodziewali się, że czeka ich nocleg w Monachium, a do kraju wrócą dopiero następnego dnia. Taki scenariusz wydawał się najbardziej racjonalny, bo warunki pogodowe nie ulegały wyraźniej poprawie. Mimo tego kapitan James Thain postanowił raz jeszcze spróbować odlecieć z bawarskiej stolicy. Chciał uniknąć opóźnień w rozkładzie lotów, poza tym wydawało mu się, że znalazł źródło niepowodzeń przy dwóch pierwszych startach. Receptą na to miało być wolniejsze zwalnianie przepustnicy, co za tym idzie – mniejsze przyspieszenie i wystartowania z dalszej części pasa. Decyzja ta okazała się brzemienna w skutkach.

O godzinie 15:03 maszyna ruszyła do startu, szybko nabierała prędkości i „połykała” kolejne metry. Kiedy już miała osiągnąć punkt V2 umożliwiający wzbicie w powietrze, wjechała na część pasa, na której zalegała warstwa śniegu i błota, a prędkość zaczęła gwałtownie maleć. Nie udało się poderwać samolotu, jego wyhamowanie też okazało się niemożliwe – potężny metalowy kolos wyjechał poza pas startowy, przebił ogrodzenie i uderzył skrzydłem w dom mieszkalny. Część samolotu uderzyła w drewniany garaż, w którym stał samochód. Pojazd wybuchł, a płomienie szybko przeniosły się na samolot. W katastrofie zginęło dwudziestu trzech spośród czterdziestu czterech uczestników lotu, w tym ośmiu piłkarzy Manchesteru United. Przez lata media podawały, że na pokładzie maszyny znajdowały się czterdzieści trzy osoby, taką informację znajdziemy m.in. w dokumentalnym filmie wyprodukowanym w 2006 roku przez BBC. To nieprawda, wiele źródeł nie podaje bowiem, że jednym z uczestników lotu był George Williams Rodgers pełniący rolę radiooperatora lotu. Skąd to niedopatrzenie? W chwili katastrofy mężczyzna zdjął swoją kurtkę lotniczą i podarował jej jednej ze stewardes, Margaret Bellis. Z tego powodu wyglądał jak cywil i nie został w ogóle uwzględniony w pierwszych raportach. Sprawa wyszła na jaw dopiero po wielu latach, oficjalnie dopisano Rodgersa do listy uczestników lotów i został dwudziestym pierwszym ocalałym z katastrofy.

******

Dla drużyny, która miała u swych stóp cały świat i właśnie szykowała się do wejścia na szczyt europejskiego panteonu futbolowego to był niewyobrażalny szok. Manchester był już wówczas uznaną marką, żeby zrozumieć jak wielką, musimy przenieść się do roku 1945, kiedy to pracę w mieście włókniarzy rozpoczął Mutt Busby, Szkot, jako zawodnik przez lata związany z … Liverpoolem.

Właściwie to rozważania na temat „Czerwonych Diabłów” należałoby rozpocząć nawet dekadę wcześniej – w latach trzydziestych klub prządł naprawdę cienko: dwu-krotnie spadał do niższej klasy rozgrywkowej, groziło mu bankructwo i wycofanie z rozgrywek ligowych, a z powodu zbombardowania Old Trafford przez Luftwaffe swoje domowe mecze musiał organizować na boisku lokalnego rywala, City. W takich oto, mało komfortowych warunkach, w mieście pojawia się Busby. Szkot wraca  do metropolii (w szeregach „The Citizens” zaczynał bowiem swoją piłkarską karierę) z konkretną, acz rewolucyjną wizją – chce zbudować potęgę na podwalinach własnej akademii piłkarskiej. W klubie szybko zyskuje sojusznika w osobie Waltera Crickmera. To on w 1938 roku zakładał Młodzieżowy Klub Sportowy Manchester United, z którego Busby w przyszłości czerpał będzie pełnymi garściami.

Dwa lata pracy na Old Trafford wystarczają Busby’emu, żeby wywalczyć pierwsze trofeum. W 1948 roku sięga po Puchar Anglii, pokonując w finale Blackpool, w  ro-ku1952 jego podopieczni nie mają już sobie równych w lidze i pewnie sięgają po mistrzostwo. Duża część składu Manchesteru opiera się już wówczas na wychowankach, jednak nie wszyscy kluczowi gracze pochodzą z własnej akademii. W 1953 roku Busby kontraktuje np. Tommy’ego Tylora płacąc za niego Barnsley astronomiczną jak na owe czasy kwotę 29 999 funtów. Napastnik okazuje się idealnym uzupełnieniem „diabelskiej” układanki, gra na tyle skutecznie i efektownie, że wkrótce Inter Mediolan gotów jest wyłożyć na niego 65 tysięcy funtów. Busby nie zamierza jednak sprzedawać jednego ze swoich kluczowych zawodników, wie, że bez Taylora o triumf w Pucharze Mistrzów może być bardzo trudno.

Rok 1956 i United znów wygrywają ligę. Robią to w imponującym stylu, prezentując bardzo ofensywny futbol i wystawiając do gry bardzo młodych zawodników: średnia wieku mistrzowskiej ekipy wynosi zaledwie 22 lata. Kolejne wyzwanie to podbój Eu-ropy, Busby’emu nie wystarcza już bowiem tylko dominacja na krajowym podwórku. Bez zgody władz angielskiej piłki menadżer Manchesteru decyduje się na start w Pucharze Mistrzów. W pierwszej rundzie jego podopieczni rozbijają Anderlecht (10:0 na Maine Road i 2:0 w Brukseli), w kolejnych eliminują Borussię Dortmund i Athletic Bilbao, w końcu w półfinale ulegają wielkiemu Realowi 3:5 (1:3 w Madrycie i 2:2 przed własną publicznością).

W następnym sezonie Manchester znów prze po upragniony tytuł – w pierwszej rundzie nie daje najmniejszych szans Shamrock Rovers (6:0 i 3:2), w 1/8 finału eliminuje Duklę Praga (3:0 i 0:1), w końcu w ćwierćfinale trafia na Crveną Zvezdę. Na swoim terenie MU przegrywa do przerwy 0:1, po golach Charltona i Colmana zwycięża jednak 2:1. W Belgradzie broni zaliczki i szykuje się już do półfinałowej batalii z Milanem. Jest 6 lutego 1958 roku i „Czerwone Diabły” w glorii wracają na Wyspy, czeka je jeszcze tylko krótka wizyta w Monachium …

*****

Jeśli symbolem monachijskiej katastrofy miałby stać się jeden człowiek, bez dwóch zdań byłby nim Duncan Edwards – najmłodszy, najzdolniejszy, mający na koncie największe sukcesy z ósemki, która w stolicy Bawarii rozegrała swój ostateczni mecz. Mit Duncana utrwalił się najmocniej także dlatego, że nie zginął on na miejscu katastrofy, ale po piętnastodniowej walce o życie w monachijskim szpitalu. Był herosem, który do dziś stawiany jest za wzór wszystkim adeptom manchesterskiej akademii piłkarskiej. Umierając w wieku 21 lat Edwards miał już na koncie 177 występów dla United i 18 w reprezentacji Anglii! Innym piłkarzem, który zginął na lotnisku Riem był Roger Byrne – kapitan drużyny, uznawany za jednego z najwybitniejszych obrońców swoich czasów. Prawdziwy innowator, jako jeden z pierwszych lewych obrońców włączał się w akcje ofensywne swojego zespołu i jeden z nielicznych, którzy pamiętali początki ery „Dzieci Busby’ego”. W momencie katastrofy miał 26 lat. To on po przegranym finale Pucharu Anglii 1:2 z Aston Villą miał powiedzieć sławne zdanie: Nevermind, We’Il be back next year (To bez znaczenia, wrócimy tu za rok). United faktycznie wróciło, tyle już bez Byrne’a. Nominalnym zmiennikiem kapitana United w wyjściowej jedenaste był Geoff Bent. Do Belgradu na mecz z Crveną Zvezdą poleciał, bo właśnie miał zastąpić w składzie Byrne’a. Ostatecznie kontuzja tego drugiego okazała się niegroźna i Bent cały mecz przesiedział na ławce rezerwowych. Jego śmierć była więc wyjątkowo okrutna – na dobrą sprawę nie powinno go w ogóle być w tym feralnym samolocie. Eddie Colman to kolejny szalenie uzdolniony zawodnik, który zakończył życie w Monachium. Był jednym z ulubieńców kibiców z Old Trafford, znakomicie dryblował, miał świetne czucie piłki, a niekonwencjonalnymi podaniami potrafił rozerwać każdą, najszczelniejszą nawet defensywę rywali. Prywatnie bliski przyjaciel Duncana Edwardsa. Jak w środku pola brylował Colman, tak na skrzydle równych sobie nie miał David Pegg. W kadrze nie istniał, na jego pozycji niekwestionowaną gwiazdą był bowiem Tommy Finney z Preston North End. Dla Manchesteru był jednak nieoceniony – szybki, przebojowy, nieszablonowy, dysponujący znakomitym dośrodkowaniem i świetnym strzałem, z „Czerwonymi Diabłami” związany od maleńkości, w klubie pojawił się jako piętnastoletni podrostek, debiutował dwa lata później. Identyczną ścieżkę kariery przeszedł Mark Jones, kolejny piłkarz również niespełniony w kadrze Dumnych Synów Albionu, ale dla Manchesteru bezcenny. W drużynie Matta Busby’ego podstawowy defensywny pomocnik, dla klubu zagrał łącznie 121 razy. W reprezentacji świetnie radził sobie za to kolejny, który zginął w Monachium – Tommy Taylor, być może najlepszy napastnik tamtych lat na naszej planecie. Do niedowiarków niech przemówią liczby – w barwach Manchesteru strzelił 131 goli w 191 spotkaniach, dla kadry – 16 w 19 meczach. Fenomen, który doskonale grał głową, świetnie strzelał z obu nóg, a w polu karnym rywala zachowywał się jak lis w ciemnym kurniku – uderzał cicho, szybko i szalenie precyzyjnie. O jego transferze z Barnsley wspominaliśmy wyżej. Warto napisać tylko dlaczego Busby zapłacił za niego 29 999 funtów, a nie okrągłą i bardziej logiczną sumę – trzydziestu tysięcy? Chciał w ten sposób zdjąć z zawodnika ewentualną presję, która mogła rosnąć, gdyby okazało się, że początki Taylora w klubie będą ciężkie, a strzelanie goli nie będzie szło tak jak wymarzył sobie to szkocki menadżer. Asekuracja Busby’ego okazała się jednak niepotrzebna, Taylor bardzo szybko zaaklimatyzował się w nowym otoczeniu, a że był egzekutorem wysokiej klasy w ciągu dwóch lat jego wartość na rynku transferowym podwoiła się. Nie odszedł jednak do Interu, to z Manchesterem chciał sięgać po najbardziej prestiżowe trofea …

Piłkarze Manchesteru, którzy zginęli w katastrofie w Monachium:
Roger Byrne, Mark Jones, Duncan Edwards, Tommy Taylor, Eddie Colman, Liam Whelan, David Pegg, Geoff Bent

Chociaż spośród ofiar katastrofy najczęściej wspomina się będących u szczytu piłkarzy Manchesteru United, warto pamiętać, że w Monachium życie straciło też piętnaście innych osób, a większość z nich była na różnych płaszczyznach ściśle powiązana z „Czerwonymi Diabłami”. W klubie od 1926 roku pracował Walter Crickmer, szara eminencja na Old Trafford, pełniący m.in. funkcję sekretarza i menadżera. Był jednym z najbliższych współpracowników Jamesa Gibsona, z którym zakładał piłkarską akademię MU. Na rzecz klubu przepracował w sumie trzydzieści dwa lata. Niewiele mniejszym stażem mógł pochwalić się Tom Curry, jako piłkarz związany z Newcastle United, trenerce oddany jednak w Manchesterze. Sam Busby mawiał o nim, że to „najlepszy trener w Wielkiej Brytanii”. Podobnie zresztą jak Bart Halley, kolejny ceniony szkoleniowiec, kariera którego brutalnie zakończona została w Monachium. Wśród ofiar katastrofy znalazło się również ośmiu dziennikarzy z Frankiem Swiftem na czele – byłym bramkarzem reprezentacji Anglii i wielką gwiazdą Manchesteru City, który po zakończeniu kariery poświęcił się właśnie dziennikarstwu.

Pozostali członkowie lotu, którzy zginęli w Monachium:
Walter Crickmer – sekretarz klubu; Bert Whalley – główny trener; Tom Curry – trener; Alf Clarke – dziennikarz Manchester Evening Chronicle; Donny Davies – dziennikarz Manchester Guardian; George Follows – dziennikarz Daily Herald; Tom Jackson – dziennikarz Manchester Evening News; Archie Ledbrooke – dziennikarz Daily Mirror; Henry Rose – dziennikarz Daily Express; Eric Thompson – dziennikarz Daily Mail; Frank Swift – dziennikarz News of the World; kapitan Kenneth Rayment – pilot; Bela Miklos – agent biura turystycznego; Willie Satinoff – kibic, Tom Cable – steward

Śmierć ośmiu znakomitych piłkarzy to był dla Manchesteru cios niewyobrażalny, ale niejedyny, jaki spadł na drużynę w Niemczech. Wskutek katastrofy ucierpiało bowiem kilku kolejnych piłkarzy, którzy mogli zapomnieć o profesjonalnym uprawianiu futbolu, a kilku następnych musiało przejść długą i żmudną rehabilitację. Po Monachium buty na kołku zawiesić musieli m.in. Johny Berry, który miał pękniętą czaszkę, szczękę, łuk brwiowy, miednicę i złamaną nogę, a także Jackie Blanchflower – pęknięta miednica, połamane nogi i ręce, zmiażdżone nerki. Pierwszy rozegrał dla United 276 spotkań, drugi – 117. Nominalnym zmiennikiem Berry’ego był Ken Morgan i to on miał zostać jego następcą na Old Trafford. Morgan był najmłodszym uczestnikiem monachijskiej katastrofy, w dniu wypadku liczył sobie zaledwie osiemnaście lat. U nastolatka dała o sobie znać krucha psychika. Po wydarzeniach w Bawarii długo nie mógł dojść do siebie, nigdy nie odnalazł dawnej formy, a dla „Czerwonych Diabłów” w ciągu pięciu lat rozegrał zaledwie dwadzieścia trzy mecze.

******

Większość ofiar monachijskiej katastrofy to piłkarze bardzo młodzi, którzy dopiero wchodzili w świat wielkiego futbolu. Taki był zresztą cały ówczesny Manchester, nie bez kozery nazywany „Dziećmi Busby’ego”. Filozofia Szkota opierała się na banalnie prostych zasadach – wychować samemu, albo kupić możliwie tanio i możliwie wcześnie, żeby „ułożyć” piłkarza na własną modłę. Po pierwsze wiązało się to z niższymi kosztami, po drugie – piłkarze od najmłodszych lat utożsamiali się z klubem i wrastali w jego struktury, stając się „czerwonymi” do szpiku kości. Lwią część zawodników pierwszej jedenastki stanowili więc piłkarze ze słynnej manchesterskiej kuźni, do której trafiało się zazwyczaj w bardzo młodym wieku. Pierwszymi, którzy zdołali przebić się z niej do wyjściowej jedenastki byli Jeff Whitefoot, Jackie Blanchflower i Roger Byrne. W 1953 roku dołączyli do nich Billy Foulkes, Mark Jones, David Pegg, Liam Whelan, Eddie Colman i Duncan Edwards. To oni stanowili trzon drużyny, która w 1956 i 1957 sięgała po mistrzostwo i właśnie miała rzucić w Europie wyzwanie wielkiemu Realowi.

Najsłynniejszym z tego grona był oczywiście Edwards, który już w 1948 roku został zauważony przez szperacza (dziś nazwalibyśmy go skautem) Jacka O’Briena. Ten rekomendował dwunastolatka jako największy talent na Wyspach. Dokooptowanie go do stajni „Czerwonych Diabłów” nie było zabiegiem prostym, nastolatka kusiło bowiem również kilka innych drużyn: Aston Villa, West Bromwich Albion czy Birmingham. Ostatecznie sam Edwards zadecydował o przeprowadzce na Old Trafford. Gdy debiutował w pierwszej drużynie (4 kwietnia 1953) miał dokładnie 16 lat i 185 dni, pierwszy występ w reprezentacji zaliczył niecałe dwa lata później (w wieku 18 lat i 183 dni, rekord pobity dopiero w 1998 roku przez Michaela Owena). Edward był flagowym przykładem „Busby’s Baby” – młody, szalenie zdolny, odważnie wprowadzany do gry przez pierwszego szkoleniowca. Z innych, którzy przecierali podobny szlak i również zakończyli życie w Monachium warto wspomnieć choćby Rogera Byrne’a, który w wieku dwudziestu dwóch lat dzierżył kapitańską opaskę, czy Geoffa Benta – z klubem związanego od chwili ukończenia szkoły. W pierwszym składzie MU grał raptem przez trzy lata, zdążył jednak uskładać w sumie aż 108 oficjalnych występów w koszulce „Czerwonych Diabłów”. Jako 15-letni młokos na Old Trafford pojawił się David Pegg (150 meczów dla Man Utd). W tym samym wieku do akademii trafili też Mark Jones (na debiut czekał dwa sezony, pierwszy raz klubową koszulkę założył przed ukończeniem siedemnastu wiosen) i Irlandczyk Liam Whelan (który w dorosłym Manchesterze debiutował jeszcze przed dwudziestką). Ostatni z nich w meczu z Crveną Zvezdą nie zagrał, konkurował bowiem o wyjściowy skład z Bobbym Charltonem, a Busby uznał, że w Belgradzie lepiej poradzi sobie Anglik.

*****

Wiele ofiar tragedii w Monachium doczekało się pośmiertnego upamiętnienia. Naj-częściej bohaterom stawiano pomniki, bądź ryto ich nazwiska na pamiątkowych tablicach. Niejednokrotnie puszczano jednak wodze fantazji i decydowano się na bardziej oryginale upamiętnienie manchesterskich herosów. W Dublinie, rodzinnym mieście Liama Whelana, jego imieniem nazwano łączący ulice Connaught Street i Fassaugh Road most, od 2006 roku – Liam Whelan Bridge, a dwa dni przed pięćdziesiątą rocznicą katastrofy irlandzka poczka, An Post, wypuściła do obiegu znaczek z podobizną piłkarza.

W Salford jeden z akademików miejscowego uniwersytetu nazwany został Eddie Colman, natomiast w małym miasteczku Highsfield w Donacasterze jedno z krzeseł w kościele świętego Jana poświęcone zostało Davidowi Peggowi. Po likwidacji świątyni pamiątkowy mebel przeniesiono do kościoła Wszystkich Świętych w Woodlands, w którym zajmuje on honorowe miejsce przy głównym ołtarzu.

Najbardziej osobliwą i oryginalną formą uczczenia pamięci ofiar monachijskiej kata-strofy jest chyba jednak … witraż w kościele świętego Franciszka w Dudley, rodzin-nej miejscowości Duncana Edwardsa. W 1961 roku w świątyni wstawiono dwa witrażowe okna upamiętniające życie legendarnego piłkarza United. Na obu znajduje się podobizna zawodnika opatrzona zdaniem prezentującym jego osobę. W Dudley stanął również pomnik Edwardsa, jego imieniem nazwano kompleks boisk, ulicę oraz pub. W 2002 roku w Preston utworzono Galerię Sław Angielskiej Piłki Nożnej – jej listę otwiera właśnie Edwards. Co ciekawe, Anglik formalnie nie spełniał wymagań, aby zostać na niej umieszczonym. Nie miał bowiem ukończonych trzydziestu lat, ani nie grał w Anglii przynajmniej pięć sezonów. Do tej drugiej granicy zabrakło mu zaledwie dwóch miesięcy. Mimo tego nikt nie miał wątpliwości, że Edward w pełni zasługuje na to, aby znaleźć się w gronie wyróżnionych. To najlepiej dowodzi jakim szacunkiem, mimo upływu lat, wciąż cieszy się na Wyspach jeden z największych talentów w historii Manchesteru United.

Za swoje poświęcenie uhonorowany został też Harry Gregg. W Monachium bramkarz Manchesteru wykazał się niezwykłą odwagą – wszedł na pokład płonącego samolotu i wyciągnął z niego kilku współtowarzyszy feralnego lotu, m.in. Bobby’ego Charltona, Matta Busby’go czy Verę Lukić i jej córkę. Gdyby nie on, najpewniej lista ofiar byłaby dużo dłuższa. Gregg odznaczony został m.in. Orderem Imperium Brytyjskiego, otrzymał także tytuł doktora Uniwersytetu w Ulsterze.

******

Keep the flag flying, Jimmy (Utrzymaj w górze flagę, Jimmy) – tymi słowami Matt Busby miał pożegnać w monachijskim szpitalu swojego asystenta, Jimmy’ego Murphy’ego. Szkot dochodził do siebie po licznych obrażeniach i leżał pod specjalnie skonstruowanym namiotem tlenowym, jego podwładny był w pełni sił, zabrakło go bowiem na pokładzie samolotu wracającego z Belgradu. Tego samego dnia swój kwalifikacyjny mecz do mundialu rozgrywała reprezentacja Walii, a Murphy był również jej menadżerem i zamiast na południe kontynentu udał się w podróż do Cardiff. Teraz na jego barkach spoczęło zadanie podniesienia z gruzów okaleczonego giganta. W najbliższy weekend United mieli rozgrywać na Old Trafford niezwykle prestiżowe spotkanie z prowadzącym wówczas w tabeli Wolverhampton. Gdyby wygrali zmniejszyliby dystans do „Wilków” i zachowali realne szanse na trzecie mistrzostwo z rzędu. W zaplanowanym terminie do tego spotkania jednak nie doszło. Pierwszy mecz odbył się trzynaście dni po katastrofie, a rywalem MU było Sheffield Wednesday.

Zanim jednak doszło do tego pojedynku cały Manchester pogrążył się w żałobie, do miasta sprowadzono bowiem ciała ofiar. Złożono je w sali gimnastycznej zlokalizo-wanej na stadionie, a dopiero potem oddano w ręce rodzin. W ceremoniach pogrze-bowych każdego z ośmiu piłkarzy „Czerwonych Diabłów” uczestniczyło dziesiątki tysięcy kibiców, taksówkarze oferowali darmowe przejazdy wszystkim jadącym na cmentarz, a kolejka do Cmentarza Południowego, głównej nekropolii miasta, miała długość sześciu mil. Każdy fan pragnął pożegnać swoich bohaterów. Katastrofa odbiła się szerokim łukiem na całym świecie. Do klubu zewsząd napływały kondolencje, a Liverpool i Nottingham były pierwszymi zespołami, które zaoferowały swoją pomoc. Football Association (Angielska Federacja Piłkarska) specjalnie dla United nagięła jedną ze swoich żelaznych zasad, że dany gracz w jednym sezonie może zagrać w Pucharze Anglii tylko barwach jednego klubu. To otwierało przed Murphym furtkę, która pozwoliła na mozolny proces odbudowy drużyny. Jej pierwszym krokiem było pozyskanie z Blackpool Erniego Tylora.

*****

Trzynaście dni po Monachium Manchester rozegrał swój pierwszy mecz. Była nim wspomniana potyczka z Sheffield Wednesday w piątej rundzie Pucharu Anglii. Mimo zimna na trybunach zgromadził się komplet 59 848 widzów, kolejnych kilka tysięcy czekało przed stadionem. Fani płakali, wielu z nich na biało-czerwonych szalikach zawiesiło kiry, stadion milczał chcąc oddać hołd poległym bohaterom. W programie meczowym na stronie z nazwiskami piłkarzy pod nagłówkiem „Manchester United” została pusta przestrzeń, z kolei na okładce pojawił się krótki komunikat wydany przez klub: Although we mourn our dead and grieve for our wounded, we belive that greats days are not done for us … Manchester United will rise again (Chociaż opłakujemy naszych zmarłych i martwimy się o rannych, wierzymy, że wspaniałe dni jeszcze dla nas nie przeminęły … Manchester United powstanie ponownie).

W wyjściowym składzie „Czerwonych Diabłów” pojawiło się na murawie dwóch za-wodników, którzy przeżyli katastrofę, bramkarz Harry Gregg i prawy obrońca Bill Foulkes. Reszta drużyny uzupełniona została o najzdolniejszych juniorów i zawodników naprędce ściągniętych z innych drużyn, m.in. Ernim Taylorem i Stanem Crowtherem, który podpisał kontrakt zaledwie godzinę przed meczem i otrzymał specjalne pozwolenie na grę od FA, gdyż wcześniej uczestniczył w tych rozgrywkach jako piłkarz Aston Villi. Kibiców zdziwił widok Gregga i Foulkesa w podstawowej jedenastce. Dla nich jednak była to naturalna kolej rzeczy. Jak po latach w swojej autobiografii wspominał pierwszy z nich: To gra w piłkę uratowała moją psychikę. Nie mogłem doczekać się kolejnego treningu. Te krótkie momenty spędzone na bieganiu, kopaniu, rzucania się były moją drogą ucieczki. W meczu z Sheffield na prawej obronie zagrał niedawny junior Ian Greaves, na prawej pomocy wspomagał go Freddie Goodwin, a w środku pola Ronnie Cope. Wszyscy pochodzili z juniorskiej akademii United. Swój debiut w dorosłym Manchesterze odnotował tego wieczoru Mark Pearson, mizerny dorobek występów podreperowali Colin Webster, Alex Dawson i Shay Brennan. Gdyby nie Monachium większość z nich na zaistnienie na Old Trafford musiałoby z pewnością poczekać jeszcze kilka miesięcy.

Jednostronny pojedynek zakończył się pewnym zwycięstwem Manchesteru 3:0. Przy szaleńczym dopingu fanów „Czerwone Diabły” zmiażdżyły rywali i awansowały do ćwierćfinału Pucharu Anglii. Występujący w eksperymentalnym składzie gospodarze zagrali koncertowo, niemniej i przybysze z Sheffield ułatwili im nieco zadanie. Wednesday chyba byli bardziej przejęci podniosłą atmosferą meczu niż młode manchesterskie wilki i ostatecznie nie postawili miejscowym zbyt wygórowanych warunków. Kibice United uwierzyli, że mimo ogromu tragedii ich zespół będzie grał dalej i choć wielu herosów z Old Trafford nie zobaczą już nigdy w akcji, ich klub powstanie ze zgliszczy … Dwa dni później z Monachium nadeszła wiadomość, że po 15-dniowej walce o życie zmarł Duncan Edwards …

Na fali silnej woli Manchester dotarł ostatecznie do finału FA Cup. W ćwierćfinale uporał się z West Bromwich Albion (2:2 na wyjeździe i 1:0 przed własną publiczno-ścią), w kolejnej rundzie wyeliminował Fulham (2:2 i 5:3), w finale – w obecności stu tysięcy widzów – nie dał jednak rady Boltonowi. Wanderers wygrali 2:0, a dla „Czerwonych Diabłów” już samo dotarcie do finału było olbrzymim sukcesem.

Zgodnie z przewidywaniami porażką zakończył się również półfinałowy dwumecz z Milanem w Pucharze Mistrzów. Wprawdzie na Old Trafford mistrzowie Anglii, po go-lach Taylora i Violleta, wygrali 2:1, w stolicy Lombardii odarci zostali jednak z resztek złudzeń, Milan rozbił ich 0:4 i awansował do finału najważniejszego z europejskich pucharów. Również w lidze „Czerwonym Diabłom” szło jak po grudzie, od Mona-chium wygrali tylko raz – 2:1 z Sunderlandem. Poza tym do końca sezonu zanotowali pięć remisów i aż osiem porażek, zamiast walczyć o trzecie z rzędu mistrzostwo osunęli się w tabeli aż na dziewiąte miejsce. Busby’ego i jego sztab czekało wiele pracy, aby przywrócić świetność gigantom z Old Trafford.

Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w Manchesterze pojawiają się m.in. Albert Quixall, Noel Cantwell, Denis Law i Pat Crerand, to oni – wspólnie z ocalałymi z Monachium – mają tworzyć w klubie nową jakość. Początek jest obiecujący, sezon 1958/59 United kończą bowiem na drugim miejscu w tabeli, potem jest już jednak znacznie gorzej – miejsca siódme, siódme, piętnaste i w końcu w sezonie 1962/63 dziewiętnaste! Na Old Trafford jest źle i kto wie, czy z klubem nie pożegnałby się wówczas Matt Busby, gdyby nie zdobycie Pucharu Anglii. To uratowało szkockiego szkoleniowca i sam … Manchester. Już w następnym sezonie United znów zostają wicemistrzami, w kolejnym – w końcu zasiadają na tronie. Wynik ten powtarzają wiosną 1967, dzięki czemu mają możliwość występu w kolejnej edycji Pucharu Mistrzów.

Udział w rozgrywkach rozpoczynają od łatwego wyeliminowania maltańskiego Hiberniansu, w drugiej rundzie wygrywają z FK Sarajewo. Na Bałkanach remisują bezbramkowo, na Old Trafford wygrywają jednak 2:1. W ćwierćfinale na „Czerwone Diabły” czeka już Górnik Zabrze. Na Wyspach mistrzowie Polski przerywają 0:2, drugiego gola tracąc w dziewięćdziesiątej minucie meczu po strzale Briana Kida. To kluczowe trafienie tej rywalizacji, w rewanżu na Stadionie Śląskim Górnik wygrywa bowiem 1:0, mimo tego w dwumeczu jest właśnie o to jedno trafienie słabszy. Ostatnią przeszkodą Manchesteru na drodze do finału pozostaje Real Madryt. Pierwsze spotkanie United grają na Old Trafford i dzięki trafieniu George’a Besta pokonują „Królewskich” 1:0. Na Santiago Bernabeu nie jadą jednak w roli faworytów. 125 tysięcy hiszpańskich socios wierzy, że ich ulubieńcom uda się odrobić straty i znów awansować do finału. Początek spotkania wskazuje, że właśnie tak będzie. Real prowadzi 2:0, do przerwy 3:1 i niepodzielnie panuje na boisku. Po zmianie stron przewagi nie potrafi jednak udokumentować kolejnymi trafieniami. W 73 minucie kontaktową bramkę zdobywa za to David Sadler, a pięć minut później na 3:3 trafia Bill Foulkes – człowiek, który nie tylko przeżył Monachium, ale i był jednym z dwóch piłkarzy grających w pierwszym po katastrofie meczu z Sheffield. O bardziej wymowną symbolikę nie powstydziłby się i sam William Szekspir!

W finale na „Czerwone Diabły” czekała już Benfica, która w poprzedniej rundzie w wielkim stylu wyeliminowała Juventus Turyn. W starciu z Manchesterem, na wypeł-nionym po brzegi Wembley, nie miała jednak większych szans. Wprawdzie po dzie-więćdziesięciu minutach na tablicy wyników utrzymywał się wynik 1:1, w dogrywce Anglicy w ciągu dziesięciu minut załatwili jednak sprawę. Najpierw trafił 19-letni Kidd, następnie Best, a dzieła zniszczenia dokończył Charlton. United wygrali 4:1 i w dziesięć lat od katastrofy w Monachium spełnili swoje największe sportowe marzenie. Ulgę poczuł zwłaszcza Matt Busby, który przez lata obwiniał się o wydarzenia na Riem. Twierdził, że to jego imperialistyczne plany podboju Europy doprowadziły klub ku wrotom piekła. Dekadę później, w świątyni brytyjskiego futbolu, mógł poczuć przynajmniej częściową ulgę i rehabilitację. Nie dziwi, że trofeum zadedykował swoim „dzieciakom”, które dziesięć lat wcześniej nie ukończyły swojego marszu ku szczytom Olimpu.

Pamięć o bohaterach z Monachium kultywowana jest w fanach z pokolenia na pokolenie. Najgorliwsi z nich co roku zbierają się godzinę przed meczem najbliższym datą rocznicy tragedii pod pamiątkową tablicą i chóralnie odśpiewują piosenkę „The Flowers of Manchester”. Bo United nie zginą nigdy!
    Blogger Comment
    Facebook Comment

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Copyright © 2013. Shankly mówi - All Rights Reserved
Template Created by ThemeXpose | Published By Gooyaabi Templates