Autostrada otwarta na oścież


Jest pięknie, Gruzję pyknęliśmy 4:0 i droga do finałów Euro 2016 praktycznie stoi przed nami otworem. Nad drugą w tabeli Szkocją mamy w tym momencie trzy punkty przewagi, nad Niemcami jeden, ale nasi zachodni sąsiedzi nie są kluczowym rywalem, bo wiadomo, że choćby ziemia pękła na pół, oni i tak zakwalifikują się do mistrzostw. Groźna będzie jeszcze Irlandia, która obecnie ma pięć „oczek” mniej od nas. Groźna w teorii, w praktyce musiałby stać się cud, żeby zdołała nas doścignąć, a później przegonić. Jesienią czekają nas jeszcze cztery potyczki. Najpierw wyjazd do Niemiec i we Frankfurcie o jakiejkolwiek zdobyczy możemy raczej zapomnieć. Trzy dni później formalność z Gibraltarem i w końcu dwa kluczowe spotkania w październiku – wyjazd na Hampden Park do Glasgow i domowe starcie z Irlandią. Jeśli w pierwszym z tych meczów nie przegramy, niemal na pewno będziemy mieli awans w kieszeni. No chyba, że miesiąc wcześniej wybrańcy Adama Nawałki pokonają Niemców – wtedy i ze Szkocją będziemy mogli zagrać rekreacyjnie.

Biało-Czerwoni na przedmeczowej rozgrzewce
Z Gruzją Biało-Czerwoni pokazali jaja. Pogonili rywali zza Kaukazu różnicą czterech bramek, choć jeszcze w 89. minucie nic nie wskazywało na taki pogrom. W ogóle dziwny był to mecz, jeden z dziwniejszych jakie miałem przyjemność oglądać z wysokości trybun Stadionu Narodowego. Pierwsza połowa całkowicie pod dyktando Polaków, ale piłka nijak nie potrafiła znaleźć drogi do gruzińskiej sieci. W końcu w drugiej połówce odpalił Arkadiusz Milki. Zszedł ze skrzydła, rozejrzał się w ustawieniu przeciwników i przyładował, nie przymierzając, niczym Thierry Henry w najlepszych latach swojej aresanalowej kariery. Brameczka marzenie, po której wydawało  się, że kolejne sypną się niczym z rogu obfitości. Następne gole jednak nie padały, a im bliżej końca, tym żwawiej w ofensywie poczynali sobie Gruzini. Kulminacją była 85. minuta, w której poprzeczka uratowała Fabiańskiego przed wpuszczeniem gola, a całą drużynę przed niechybną zapewne utratą punktów. Wydawało się, że nasi będą już chcieli dowieźć ten wynik, wszak wszedł Jodłowiec i ogólnie w okolicach własnego pola karnego nasi zaczęli okopywać się coraz gwałtowniej. Gdy wszyscy czekali na bezpieczne 1:0, stała się rzecz niewytłumaczalna, w ciągu trzech minut trzy bramki zdobył bowiem Robert Lewandowski! Nie szperałem po archiwach, ale jestem niemal pewien, że to najszybszy hattrick ustrzelony w biało-czerwonych barwach (gole Lewego zobaczycie TUTAJ). Stadion oszalał, ławka rezerwowych wybuchła, a Gruzini schodzili do szatni jakby ktoś konkretnie przypieprzył im obuchem.

Do hymnu
Zwycięstwo w przekroju całego meczu Polakom się należało i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Nasi grali mądrzej, dojrzalej, nawet w ataku pozycyjnym nie razili nieporadnością dowodzącą tezy, że polska myśl szkoleniowa sprawdza się tylko w przypadku kontrataków. Sam Lewandowski na trzy gole też zasłużył, bo już w pierwszej połowie wypracowywał sobie wyśmienite okazje, grał znakomite zawody, ale cudów w gruzińskiej bramce dokonywał Giorgi Loria. Na wyróżnienie zasługuje też strzelec pierwszej bramki, Arkadiusz Milik, który później asystował także przy dwóch trafieniach Lewego. Gdyby zresztą przyjrzeć się dokładniej grze Polaków, ciężko wskazać zawodnika, który odstawałby formą od reszty. Może Szukała – czasami brakowało mu pewności siebie, widać, że kierunek arabski nie był chyba najwłaściwszym wyborem. Może Rybus – rzadko angażował się w grę ofensywną, ale za to w tyłach zapewniał solidność i spokój. Poza tą dwójką, każdy wnosił coś kreatywnego do gry, nawet Peszko, któremu po meczu dostało się od dziennikarzy. Ok, nie miał asysty, ciężko doszukać się u niego kluczowych podań, ale też w niczym nie przypominał jeźdźca bez głowy, jakim często bywał w poprzednich meczach. Kuba Błaszczykowski, który wszedł za niego po przerwie był lepszy i to nie podlega dyskusji. Nie oznacza to jednak ,że Peszko był slaby: tak bym sprawy nie stawiał.

Na trybunach byli "Bezrobotni Olszyn", była "Wiewiórka",
ale wszystkich przebiła... "Ruchna"
Co do Kuby, kibice zgotowali mu fantastyczne przyjęcie. Wchodząc z ławki na murawę dostał owację na stojąco, co po ostatnich przejściach w kadrze wcale nie musiało być takie oczywiste. Ze Szkocją Nawałka go przecież pominął, pozbawił go kapitańskiej opaski, przez co zresztą pomocnik Borussii wylewał w mediach swoje żale. Pożar został jednak ugaszony, obaj panowie (pan piłkarz i pan selekcjoner) doszli w końcu do porozumienia, co publika skwitowała w jedyny słuszny sposób. Ogólnie publiczność także zaskoczyła pozytywnie, choć na Twiterze były pomruki, że fani na stadionie są be, bo wygwizdali schodzących na przerwę piłkarzy. O tym jednak, że przez 45 minut zachowywali się wzorcowo, cisza. Cisza, bo dobre rzeczy słabo się sprzedają. Odniosłem zresztą wrażenie, że ludzie przychodzący na mecze kady ewoluują podobnie jak sama drużyna – nie było bowiem buczenia po nieudanych zagraniach, były za to brawa po dokładnym przeżucie, szalonym sprincie, zblokowaniu rywala. Normalnie ludzie zaczynają zachowywać się tak jak kibice na Wyspach: doceniają walkę i ambicję – nie musisz strzelić, ale się starasz, masz za to u mnie brawa. Oczywiście zarzuty będą, że doping słabo zorganizowany, że każdy sektor intonuje swoje własne pieśni, że „poziom koordynacji – jeden”. Nie zapominajmy jednak, że to nie jest publiczność ligowa, że tu okazjonalnie przyjeżdżają ludzie z całej Polski i oni w tym dniu piłkarskiego święta chcą stać się częścią widowiska. I choć częściej przypominają reagujących znienacka gwałtownymi wybuchami okrzyków pikniki, są jego częścią. Jest docenienie ambicji (nawet gdy umiejętności czasem brak), jest koloryt, jest gwar. I o to w tym wszystkim chodzi. A jeśli jeszcze jest tak okazałe zwycięstwo – zacieramy ręce i jedziemy dalej.

Atmosfera wokół kadry też się poprawiła, a chodzenie na reprezentację jest modne. Pamiętacie jeszcze rozgrywany w Chorzowie w śniegu i mrozie mecz ze Słowacją, który z trybun Śląskiego oglądała garstka najbardziej zatwardziałych fanów kadry? Tamtego czasu już nie ma, teraz jest moda na biało-czerwone barwy i nie jest to tylko moda na patriotyczny populizm Pawła Kukiza. To wynik wcale niezłej gry reprezentacji (wiadomo, sukces rodzi sukces), ale i gigantyczna, mrówcza praca jaką na tym polu wykonał PZPN. Piłkarska centrala tak opakowała produkt z napisem „reprezentacja” i tak wbija go od miesięcy do głów, że naprawdę zyskaliśmy przeświadczenie, że narodowa drużyna jest ważna. Widać to był już przed meczem, kiedy z busów na Siwca wysypywały się wycieczki złaknionych futbolu i mocnych trunków hordy fanów. Widać to było w metrze, na stacji kolejowej Warszawa Stadion i w całym bliższym i dalszym otoczeniu obiektu. Widać to wszędzie, a najbardziej w tym, że na mecze ciągną rodziny z małymi dziećmi. Bo gdzie zabierzesz dzieciaka? Tam gdzie jest bezpiecznie i gdzie dzieje się coś ciekawego. No i panie, piękne panie, one nie pojawiają się tam, gdzie pokazywanie się jest passe.

No i postawienie wszystkiego na jedną kartę – wszystkie mecze eliminacyjne gramy na Narodowym. Gdańsk, Wrocław, Poznań czy Kraków mogą się obrażać, ale to był krok w dobrym kierunku, bo na najważniejsze mecze kadra powinna mieć swój obiekt, na którym czuje się dobrze i który w jakimś stopniu wprowadzana nerwowość w szeregach rywali. A jestem pewien, że jak dzisiaj 56 tysięcy ludzi zaintonowało Mazurka Dąbrowskiego niejednemu Gruzinowi zmiękła pała i niejeden z naszych kadrowiczów poczuł: dla takich chwil gra się w piłkę, dla tych ludzi chce się walczyć. Narodowy zdał swój egzamin. Mnie to szczególnie cieszy, bo jestem w tym stadionie… zakochany na zabój.

A

    Blogger Comment
    Facebook Comment

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
Copyright © 2013. Shankly mówi - All Rights Reserved
Template Created by ThemeXpose | Published By Gooyaabi Templates